Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 57285 articles
Browse latest View live

Mecze reprezentacji za darmo – koniec z kodowaniem

0
0
Mecz

Fani sportu będą zadowoleni – nie powtórzy się już sytuacja z tegorocznych Mistrzostw Świata w piłce siatkowej, podczas których zakodowano nawet mecze naszej reprezentacji. Przyszedł czas na zmiany w przepisach, których efektem będzie transmitowanie ważnych wydarzeń sportowych w ogólnopolskiej telewizji. Bezpłatnie.

Przed siatkarskim Mundialem, w jego trakcie i po zakończeniu imprezy trwała burzliwa dyskusja dotycząca zakodowania mistrzostw przez Polsat. Atakowano imperium Solorza-Żaka i jego samego, Polsat przekonywał, że winnych trzeba szukać gdzie indziej (jeśli w ogóle ktoś tu jest winny), kibice byli sfrustrowani, bo nie mogli oglądać drogi Polaków po złoto. Albo inaczej: mogli oglądać, ale po wniesieniu opłaty. Odkodowano jedynie mecz otwarcia i finał. W ramach ciekawostki dodam, że znam osobę, która podczas mistrzostw zapowiedziała, że nie będzie już oglądać Polsatu (takich delaracji nie brakowało w Sieci podczas Mundialu) i podobno twardo trzyma się tego postanowienia.

Przejdźmy do tematu właściwego: koniec z kodowaniem. Media podają informację, wedle której KRRiT rozszerzyło listę wydarzeń dostępnych w programie ogólnokrajowym i bez dodatkowej opłaty. Do tej pory w spisie figurowały następujące pozycje:

1) letnie i zimowe Igrzyska Olimpijskie;
2) półfinały i finały mistrzostw świata i Europy w piłce nożnej, a także wszelkie inne mecze w ramach tych imprez z udziałem reprezentacji Polski, w tym mecze eliminacyjne;
3) inne mecze z udziałem reprezentacji Polski w piłce nożnej w ramach oficjalnych rozgrywek oraz mecze z udziałem polskich klubów w ramach Ligi Mistrzów i Pucharu UEFA.

Zmiany rozszerzają tę listę o następujące wydarzenia:

1) mecze z udziałem reprezentacji Polski w mistrzostwach świata i Europy w piłce siatkowej kobiet i mężczyzn, w tym mecze eliminacyjne;
2) zawody Ligi Światowej w piłce siatkowej mężczyzn rozgrywane w Polsce;
3) półfinały i finały mistrzostw świata i Europy w piłce ręcznej mężczyzn, a także wszelkie inne mecze w ramach tych imprez z udziałem reprezentacji Polski, w tym mecze eliminacyjne;
4) Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Klasycznym;
5) zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich;
6) zawody Pucharu Świata w biegach narciarskich kobiet;
7) Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce.

Komisja Europejska, która miała opiniować, czy takie zmiany są zgodne z prawem Wspólnoty, stwierdziła, że prawo UE nie stoi tu na przeszkodzie i dała KRRiT zielone światło. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyjęła już w tej sprawie odpowiednie rozporządzenie, ale wejdzie ono w życie po upływie roku od dnia ogłoszenia w Dzienniku Ustaw. Tym samym, należy podkreślić, że nowe przepisy nie obowiązują od dzisiaj. Nie zmienia to faktu, że wykonano krok w kierunku, który ucieszy kibiców. Przynajmniej niektórych dyscyplin. Sytuacja podobna do tej z siatkarskiego Mundialu nie powinna się już powtórzyć. Tyle teoria, zobaczymy, jak wszystko wyjdzie w praktyce.

Źródło grafiki: youtube.com

The post Mecze reprezentacji za darmo – koniec z kodowaniem appeared first on AntyWeb.


Sony ma swój plan na wyjście z kryzysu

0
0
sony_make_believe

Ostatnie kwartały dla Sony nie były zbyt łaskawe i przyszedł czas na to, by zredefiniować swoją misję. Producent, który do niedawna jeszcze roztaczał przed światem wizję, w której stoi na podium tuż za Apple oraz Samsungiem, dzisiaj musi robić zwrot o 180 stopni i ustalić nowe priorytety. A te, według Hirokiego Totoki są zupełnie inne, niż dotychczas.

Sony dało się poznać na rynku z naprawdę udanych smartfonów, szczególnie w najwyższym segmencie. Nie przekłada się to jednak na spektakularne wyniki Japończyków – w 3 kwartale udało im się sprzedać jedynie 10 milionów telefonów ze swojej własnej serii. Nie muszę mówić, że to zbyt mało, by nawiązać równą walkę z Samsungiem oraz Apple. Ale to nie te firmy są dla Sony jedynym problemem – na rynek silnie oddziałują Chińczycy, którzy niejednokrotnie już pokazali, że da się zrobić telefon dobrze wykonany, dobrze wyposażony i na dodatek atrakcyjnie wyceniony.

I tak oto, o ile wcześniej Sony zamierzało objąć trzecie miejsce wśród największych producentów sprzętu mobilnego, tak dzisiaj odżegnuje się od tej wizji i przede wszystkim stawia na zysk. Hiroki Totoki stwierdza, że jest to nieuniknione, choćby oznaczało to spadek sprzedaży urządzeń Sony.

Kunimasa-Suzuki

Z czego chce utrzymywać się (i generować zyski) Sony? Cóż, jest przecież jeszcze rynek konsol, na którym Sony wysuwa się na pozycję mocnego lidera, głównie dzięki Microsoftowi, który niejako za darmo oddał prowadzenie w ręce Japończyków. Ponadto, dział mobilny czeka restrukturyzacja, która ma przede wszystkim zwiększyć rentowność obecności na rynku mobilnym, a nie zwiększyć sprzedaż. Sony jest także obecne na rynku jako dostawca wysokiej jakości aparatów fotograficznych do smartfonów i na tym biznesie też chce urobić coś, co będzie można przesypać potem do sakiewki z napisem: „zysk”. W tym wypadku Hiroki liczy na aż 70-procentowy wzrost.

Restrukturyzacja i nastawienie na odzyskanie rentowności zmusi Sony do zawężenia swojej oferty telefonów z niekorzyścią dla propozycji budżetowych i tych ze średniej półki. Japończycy będą celować głównie w najmocniejsze i najdroższe modele – czy to dobra strategia na nadchodzące lata? Cóż, „z czegoś trzeba było wybrać”. Ja wierzę tęgim głowom w Sony i myślę, że ten plan będzie mieć swoje pozytywne efekty – o ile rzeczywiście Sony zanotuje wzrost sprzedaży aparatów i utrzyma prowadzenie w wojnie konsol.

Grafika: 1, 2

Źródło: Phonearena

The post Sony ma swój plan na wyjście z kryzysu appeared first on AntyWeb.

Współpraca Tesli i BMW? Brzmi ciekawie

0
0
Tesla

Ciekawe wieści płyną zza naszej zachodniej granicy: BMW i Tesla rozpatrują możliwość współpracy. Mowa o dwóch firmach, które dzisiaj najbardziej kojarzą się z rynkiem samochodów elektrycznych/hybrydowych. Gdyby faktycznie doszło do partnerstwa tych graczy, to branża mogłaby na tym skorzystać.

Elon Musk udzielił wywiadu redakcji niemieckiego Der Spiegel i wspominał w nim o możliwej współpracy jego firmy z BMW. Szybko okazało się, iż nie są prowadzone konkretne rozmowy, a wypowiedź Muska dotyczy luźnej wymiany zdań producentów. Konkretnych decyzji może i brak, ale skoro szef Tesli mówi, że coś jest na rzeczy i chwali niemieckiego producenta np. za jego części wytwarzane z włókna węglowego, to obok doniesień nie można przejść obojętnie.

Trzonem współpracy miałyby być kwestie związane z akumulatorami i ich ładowaniem. Chodzi np. o wspólną budowę stacji do szybkiego ładowania samochodów elektrycznych i hybrydowych. Sam Musk ma nadzieję, że za kilka lat w Niemczech rozpocznie się produkcja baterii do pojazdów tego typu. Co ciekawe, w USA podobny projekt będzie wspierany przez korporację Panasonic. Efektem ma być fabryka za 5 mld dolarów. Znalazł się partner na inwestycję w Stanach, może BMW będzie graczem, który pomoże Tesli w Europie? Oczywiście będzie to pomoc, na której obie firmy ostatecznie skorzystają.

Niektórych zapewne zdziwi fakt, że rozmawiają ze sobą konkurenci – przecież obie firmy eksperymentują z napędem elektrycznym. Zastanawiam się jednak, czy ich celem jest ten sam klient? Warto też mieć na uwadze, iż na razie mówimy o bardzo małym rynku, w którym drzemie spory potencjał. Jeśli Tesla i BMW faktycznie podejdą do tematu po partnersku, to mogą zostawić w tyle innych graczy. Obaj producenci mają w rękawach pochowane asy, obaj zmagają się też pewnie z jakimiś problemami. Nie twierdzę, że za parę miesięcy wymienią się całą wiedzą i będą szli trzymając się za ręce, ale współpraca mogłaby im wyjść na dobre. Takiego zdania jest chyba Musk, który pochwalił się rozmowami – potem sprawa była odkręcana, ale ziarno zostało już zasiane.

Tesla to bardzo ciekawa firma, ale w pojedynkę trudno będzie im zmienić rynek. Przynajmniej w krótkim czasie – ten biznes różni się od SpaceX i nie rozpatrujemy go w perspektywie kolejnych dekad. Przynajmniej mamy nadzieję, że szybciej wydarzy się tu coś ciekawego i na większą skalę. Jeżeli wspomniane firmy faktycznie podejmą współpracę i będzie to jakiś większy projekt, to efekty mogą być bardzo interesujące. Niech się zatem dzieje.

The post Współpraca Tesli i BMW? Brzmi ciekawie appeared first on AntyWeb.

Nowy system motywów w Cyanogen OS to jednocześnie pierwszy krok ku monetyzacji. To może się udać!

0
0
2014-11-25_113210

Steve Kondik i spółka pod banderą Cyanogen Inc. nie pracują już tylko nad CyanogenModem, ale również nad jego komercyjną wersją – Cyanogen OS. System napędzający m.in. Oppo N1 czy OnePlus One jest obecnie fundamentem do monetyzacji całego przedsięwzięcia. A to twórcy chcą robić za pomocą rewelacyjnego i bardzo rozbudowanego systemu motywów. Patrzę na to z niemałym podziwem i myślę sobie – to może się udać!

Motywy w CyanogenModzie nie są tak naprawdę niczym nowym. System już od wielu lat można modyfikować, a w Google Play funkcjonują tysiące skórek opracowywanych przez niezależnych twórców. W ostatnim czasie jednak mocno przebudowano aplikację odpowiadającą za ten element personalizacji. Pojawiły się nowe możliwości, jak modyfikacja czcionek systemowych, animacji oraz innych elementów, a także stosowanie tylko wybranych elementów danego szablonu. Wprowadzono też szereg innych usprawnień, jak np. podgląd zmian. To wszystko nie dzieje się przypadkiem. Twórcy CyanogenModa przykładają ogromną wagę do tych elementó, bo właśnie one mają stać się pierwszym krokiem do monetyzacji projektu.

Zanim jednak tak się stanie, rusza konkurs na najlepsze motywy, w którym do wygrania jest smartfon oraz zestawy cyanogenowych gadżetów. Swoje propozycje można przesyłać do 14 grudnia. Wyniki zostaną ogłoszone cztery dni później, a najlepsze prace wybierze jury złożone z członków zespołu pracującego nad systemem. Szczegóły znajdziecie na stronie modyfikacji. Twórcy przygotowali też niespodzianki dla najszybszych.

Warto zauważyć, że cała ta inicjatywa dotyczy komercyjnego Cyanogen OS. Prace nie wejdą zatem do otwartego i ogólnodostępnego CyanogenModa. Warto mieć to na uwadze. Póki co zatem dotyczy to dwóch urządzeń: Oppo N1 w specjalnej edycji CM oraz OnePlus One. Niebawem dołączy jednak do nich linia słuchawek YU wyprodukowana przez firmę Micromax z Indii. Motywy i możliwości personalizacji mają stać się jednym z ich głównych atutów, stąd taka inicjatywa.

2014-11-25_113503

Wróćmy jednak do kwestii monetyzacji. Twórcy CyanogenModa już wcześniej zapowiadali, że będą zaczynać właśnie od takiego modelu. Przyznam, że początkowo mnie te wieści rozczarowały. Bo jak można oprzeć finanse firmy na sklepiku z płatnymi motywami? Jeżeli jednak będzie on wyglądał właśnie tak i był promowany z takim rozmachem, to może się udać. Na pewno nie pokryje wszystkich kosztów działalności i nie zapewni wysokich przychodów, ale będzie pewnym punktem wyjścia do dostarczania kolejnych usług. A tu CyanogenMod ma fundamenty dla wielu ciekawych rozwiązań – w tym np. bijącą na głowę rozwiązanie Google’a funkcję monitorowania i zdalnego czyszczenia smartfona albo szyfrowanie wiadomości SMS. Potencjał zatem jest i to niemały.

The post Nowy system motywów w Cyanogen OS to jednocześnie pierwszy krok ku monetyzacji. To może się udać! appeared first on AntyWeb.

Jedna z funkcji z Androida Lollipop dostępna dla każdego dzięki tej aplikacji

0
0
1

Kilka dni temu opisywałem na Antyweb bardzo ciekawą funkcję w nowym Androidzie. W dalszym ciągu oczekujemy na kolejne zapowiedzi udostępnienia aktualizacji dla naszych smartfonów, ale jak się okazuje „zaufane lokalizacje” możemy już dziś określić, by pozbyć się nagminnego podawania kodu przy odblokowywaniu ekranu.

Jak zaznaczaliście w komentarzach pod poprzednim tekstem, w Google Play znaleźć można aplikacje, które częściowo będą spełniać systemową funkcję nowego Androida. Bez zrootowania telefonu nie skorzystamy ze wszystkich ich możliwości, ale mimo to korzystanie ze smartfona może stać się bardziej przyjemne.

Jedną z takich aplikacji jest Delayed Lock– pozwala ona na konkretne określenie okoliczności, w których telefon nie będzie wymagał od nas podania hasła lub PIN-u. I tu właśnie spotykamy się z pierwszą przeszkodą, ponieważ tylko te dwa sposoby zabezpieczenia są dostępne bez rootowania – najbardziej odczuwalny jest brak opcji wprowadzania wzoru.

Clipboard

Jakie więc mamy tak naprawdę opcje? Przede wszystkim wskazać można sieci Wi-Fi do których będziemy się podłączać – gdy aplikacja potwierdzi jedną z nich, z ekranu zniknie monit o podanie hasła. Podobnie sytuacja wygląda z urządzeniami Bluetooth, więc do pewnego rodzaju weryfikacji można nawet wykorzystać słuchawki bezprzewodowe czy opaski wyposażone w tę technologię. Oprócz nich warto zainteresować się scenariuszem, gdy telefon podłączony jest do ładowarki. W ustawieniach znalazło się też wiele pomocnych pozycji, dlatego polecam zajrzeć również tam.

Aplikacja będzie oferowała pełnię możliwości przez 7 pierwszych dni po instalacji, po tym czasie będziecie musieli podjąć decyzję o zakupie pełnej wersji (1,99 euro). Jest więc sporo czasu na przetestowanie jej w prawdziwych warunkach i sprawdzenie czy odpowiada naszym potrzebom.

The post Jedna z funkcji z Androida Lollipop dostępna dla każdego dzięki tej aplikacji appeared first on AntyWeb.

Chromebooki rządzą w edukacji. iPad jest po prostu „zbyt fajny” i za drogi

0
0
Dell CB

Hegemonia iPada przerwana. Po dwóch latach z rzędu, gdy okazywał się najpopularniejszym urządzeniem na rynku edukacyjnym, projekt Google, który początkowo wcale nie miał go zawojować, staje się tam numerem jeden. I wiele wskazuje na to, że taki trend nadal będzie się utrzymywać.

Przyszłości iPada poświęcono po ostatniej konferencji Apple naprawdę wiele uwagi. Obszerna, lecz przekombinowana oferta – tak mówi się dziś o zestawieniu tabletów w asortymencie Apple. Statystyki sprzedażowe po raz pierwszy nie prezentują się tak okazale jak w poprzednich latach, ponieważ użytkownicy, najnormalniej w świecie, nie odczuwają potrzeby tak szybkiej wymiany swojego iPada na nowszy model. Prawdopodobnie są oni bardziej skłonni do częstszej inwestycji w nowy komputer czy laptop. A te oferowane są już nawet w cenach o połowę niższych niż najtańsza wersja najnowszego iPada. A kwestia finansowa to jeden z istotniejszych aspektów sukcesu Chromebooków na rynku edukacyjnym.

Za jedyne 199 dolarów lub nawet nieco taniej możliwy jest zakup jednego Chromebooka, który będzie wymagał mniej wsparcia technicznego niż nawet iPad, jest lepiej powiązany z chmurą i jest równie prosty w obsłudze, co tablet Apple. W trzecim kwartale tego roku sprzedano ponad 1,13 miliona Chromebooków na rynku edukacyjnym, podczas gdy iPad nie był w stanie osiągnąć pułapu 800 tysięcy sztuk i słupek zatrzymał się przy 793 tysiącach. Problemem iPada jest też logo znajdujące się na tylnym panelu tabletu – produkty Apple są po prostu uznawane za drogie i wielu rodziców uważa, że zakup przez szkoły tak drogiego urządzenia to po prostu strata pieniędzy.

google-chromebook

Choć Google nie zamierzało na tym obszarze brylować, to wraz z producentami Chromebooków odnosi spory sukces. Użytkownicy przywiązują się do ekosystemu Google, więc po ukończeniu szkoły czy studiów najprawdopodobniej będa nadal korzystać z tych samych narzędzi. Bardzo podobnie sprawa wygląda ze sprzętem – jeżeli Chromebook, z którego uczeń korzystał w szkole nie powodował problemów, to w przyszłości możliwe, że wybór przy zakupie nowego urządzenia padnie właśnie na produkt tej samej firmy. Może Google nie zarabia w tym momencie dużych pieniędzy, bo do kasy firmy wpływa 30 dolarów przy każdym sprzedanym Chromebooku za oddanie w ręce szkoły możliwości zarządzania urządzeniami, to jednak biorąc pod uwagę to, jak duży jest to rynek i na ile jest wyceniany, warto o niego zawalczyć.

O tym, z jak ogromnym rynkiem mamy do czynienia świadczy przede wszystkim fakt, iż rynek edukacyjny stanowił aż 75% całej sprzedaży komputerów, laptopów i tabletów w trzecim kwartale 2014 roku. Rynek ten niedługo może osiągnąć wycenę na poziomie 10 miliardów dolarów, a braku stabilności tego sektora nie powinniśmy się obawiać, bo jest on przecież fundowany przez rząd (mowa jest o rynku K-12, czyli całym cyklu darmowej edukacji).

Working with Chromebooks

Jak się okazuje, iPad jest też zbyt fajny, by być urządzeniem umożliwiającym skuteczną realizację zadań. Urządzenie kojarzone jest przede wszystkim z aplikacjami z kategorii rozrywkowej, a w szkołach służy on przede wszystkim do grania. „Ograniczenia” Chromebooka stają sie więc jedną z jego ważniejszych zalet, a stan New Jersey podpisał między innymi z tego powodu umowę na zakup 4600 sztuk Chromebooków na okres czterech lat, wartą aż 1,9 miliona dolarów.

The post Chromebooki rządzą w edukacji. iPad jest po prostu „zbyt fajny” i za drogi appeared first on AntyWeb.

Według Instytutu Badań Edukacyjnych gry źle wpływają na dzieci. A ja się nie zgodzę

0
0
dzieci

Na stronie Instytutu Badań Edukacyjnych opublikowano właśnie interesujący raport z badania, które bada wpływ gier na wyniki w nauce dzieci. W kręgu zainteresowań badaczy znalazły się także „planszówki” lecz je z oczywistych powodów pominę – skupimy się na elektronicznej rozrywce naszych milusińskich. Badacze próbowali odnaleźć korelacje między sytuacją materialną rodzin, w których wychowują się dzieci i tym, jakie gry wybierają.

Owe wyniki pochodzą z badań panelowych, w których do respondenta wraca się wielokrotnie na przestrzeni lat. Dzięki temu badacze mogli stwierdzić, jak mają się wcześniejsze osiągnięcia edukacyjne do gier preferowanych przez dzieci. Generalny wniosek brzmi:

[…]gry generalnie nie wpływają dobrze na osiągnięcia w szkole. Wyjątkiem jest Angry Birds. – Ale prawdopodobnie tylko dlatego, że granie w tę grę pochłania najmniej czasu[…]

– Kamil Sijko, autor analiz IBE

Czy gra w Angry Birds pochłania mniej czasu – nie jestem pewien. Fakt jest taki, że jest to właściwie jedyna w badaniu gra typowo przeznaczona dla urządzeń mobilnych i sam wiem z przykładu moich siostrzeńców, że potrafiła ich wciągnąć na niekrótko. Zgodzę się jednak z tym, że o wiele więcej było przesiadywania przed konsolą, niż bojów toczonych z telefonem w ręce.

Bardzo mnie zasmucił jednak fakt, że badacz traktuje gry jako element bezpośrednio źle wpływający na osiągnięcia w szkole. To dla mnie odzwierciedlenie tego, jak dzisiaj prowadzi się nauczanie w szkole – tam wykładana jest sucha teoria, rzadko kiedy zajęcia wyglądają naprawdę ciekawie i aktywnie angażują dzieci utrwalając oraz doskonaląc ich umiejętności. Z punktu widzenia tak wyglądającej szkoły, wygodne by było, gdyby dziecko w ogóle zrezygnowało z czasu wolnego i jedynie siedziało w książkach. Tymczasem energia młodego człowieka gdzieś musi ulecieć – nie jestem fanem całodniowych sesji przed komputerem. Jednak godzinka, maksymalnie dwie elektronicznej rozrywki dziecku nie powinna zaszkodzić – o ile lekcje odrobione (porządnie!), a rączki umyte.

kids-fitness-games

Mnie natomiast nie przekonuje próba skorelowania konkretnych gier (które z kolei skorelowano z wynikami w konkretnych dziedzinach nauki) z sytuacją materialną rodziny. Mocniejsza korelacja z pewnością wystąpi między statusem materialnym, a wynikami w nauce. To logiczne, że dzieci pochodzące z biedniejszych rodzin mają mniejszy dostęp do niektórych mediów i tym samym otrzymują czasem nieco gorsze oceny. Nie jest to jednak absolutną regułą. Także i spóźnienia na lekcji oraz nieobecności w szkole skorelowane z konkretnymi grami to według mnie pewne nieporozumienie. Na dobrą sprawę można próbować znaleźć związek między czasem drzemki kota z ilością karmy zjedzonej przez psa. Pewne dane otrzymamy, ale czy warto je ze sobą zestawiać? Zwłaszcza, że wśród gier, które wykazują „pozytywny” związek z nieobecnościami oraz spóźnieniami znajduje się League of Legends, MMO, pożeracz czasu. Na zdrowy rozum ta gra powinna być przyczyną tygodniowych wyrw w liście obecności, prawda?

Korelacja między poszczególnymi grami (przedstawiona za pomocą indeksu Jaccarda) to część badania, z którą mogę się zgodzić. Pewne gry rzeczywiście mogą wpływać na to, jakie inne tytuły zostaną wybrane przez dziecko. Widać tutaj pewną zależność między typami gier, a także „adresatami” – dziewczynki grające głównie w takie gry jak MovieStar Planet niechętnie sięgną po np. Grand Theft Auto. Chętniej jednak zagrają w The Sims lub Angry Birds.

gry_i_uczniowie_tabela_gier_duza

Nasuwa się zatem jeden, zasadniczy wniosek. To nie gry są problemem, ale czas, który dziecko przeznacza na granie. Odnalezienie związku między tymi zmiennymi byłoby akurat bardzo proste i jak się domyślacie jednoznacznie wskazywałoby na to, że im większy jest czas przeznaczany na granie, tym gorsze są wyniki w nauce. Oczywiście powyżej pewnej granicy – nie można przecież jednoznacznie stwierdzić, że gry są całkowicie złe. Odpowiednio „dozowane” mogą stanowić podstawę do polepszenia niektórych umiejętności dzieci – Minecraft na przykład rozwija wyobraźnię przestrzenną i nie wydaje mi się, żeby mógł źle wpływać na jakiekolwiek wyniki w nauce. Zwłaszcza, że w badaniu zaprezentowano negatywny wpływ Minecrafta na… matematykę.

Jedno jest pewne – w badaniu jest mnóstwo potencjału, by móc wyczytać naprawdę ciekawe i poważne związki między grami komputerowymi w życiu dzieci, a nauką. Z powodu powyższych, niekoniecznie dobrze dobranych zmiennych, gry zostały ukazane jako jednoznacznie zły czynnik, a to mnie martwi. Po pierwsze – rodzice powinni bardziej przyglądać się temu, ile czasu spędzają dzieci przed komputerem/konsolą, a po drugie – szkoły powinny w bardziej przystępny sposób podawać wiedzę z podstawy programowej. A może to właśnie czas, by również i gry wprowadzić jako nośnik owej wiedzy? Minecraft bezapelacyjnie powinien zostać wprowadzony do zajęć z informatyki – zaprezentowany w odpowiedni sposób może rozwinąć w dzieciach kreatywne myślenie oraz orientację w przestrzeni.

Badanie IBE jest dostępne tutaj.

Grafika: 1, 2, 3

The post Według Instytutu Badań Edukacyjnych gry źle wpływają na dzieci. A ja się nie zgodzę appeared first on AntyWeb.

Jak zacząć przygodę z Intel Edison? Krok po kroku

0
0
Intel_Edison_with_stamp_nr

Wielu pasjonatów nowych technologii z uwagą śledzi także doniesienia dotyczące urządzeń z kategorii wearables – technologii ubieranych. Mogą być nimi zegarki i opaski, ale możliwości są przecież znacznie większe i dopiero gdy przyjrzymy się jak to funkcjonuje od środka, możemy zrozumieć ile jeszcze przed nami.

Podczas targów CES2014 Intel zaprezentował swój nowy projekt o nazwie Edison. Jest nim ni mniej ni więcej mikrokomputer o wielkości karty pamięci. Pomimo takich rozmiarów zdołano w środku umieścić dwurdzeniowy układ Atom Silvermont o taktowaniu 500MHz, koprocesor Intel Quark i 1GB pamięci RAM. Dodatkowo wewnątrz znajdują się 4GB pamięci na nośniku typu eMMC, moduły bezprzewodowe Wi-Fi oraz Bluetooth. Na deser zostawiłem wymiary tego cudeńka – druga wersja, pokazana w marcu tego roku ma 35.5 mm długości, 25 mm szerokości i 3.9 mm grubości.

Edison działa pod kontrolą Linuksa i dysponuje dostępem do sklepu z aplikacjami dla tej platformy. O tym jak niemal każdy może rozpocząć swoją przygodę z tym mikrokomputerem możemy dowiedzieć się z opublikowanego na YouTube nagrania przedstawiającego pierwsze kroki pracy z Edisonem. Zdaniem Intela “internet rzeczy” to nieuchronna i jednocześnie bardzo ekscytująca przyszłość. Dziś nie dysponujemy jeszcze przedmiotami mogącymi wpasować się w nasz styl życia na tyle, by być w stanie go po prostu polepszyć czy ułatwić. Stawiamy dopiero pierwsze kroki w tej dziedzinie, ale pomysłów jest co nie miara, dlatego by ułatwić i przyspieszyć proces powstawania takich projektów, Intel oddaje w ręce deweloperów mikokomputer Edison.

IMG_1814

O jakich przedmiotach mówimy? Nawet, jeśli poniesienie nas w tej kwestii fantazja, to może okazać się, że wkrótce takie projekty będą możliwe – inteligentne ładowarki czy słuchawki z czujnikami biometrycznymi brzmią dziś mało prawdopodobnie, szczególnie gdy skupimy się na ich użyteczności. Jak jednak wielokrotnie udowadniano, takie rozwiązania potrafią błyskawicznie przeniknąć do naszej codzienności. Słuchawki będące efektem współpracy Intela i firmy SMS potrafią zastąpić już smartfona mającego gromadzić dane nt. naszego treningu – obecność pulsometru czy współpraca z aplikacją RunKeeper to dopiero początek, a dla osób aktywnych i lubiących muzykę, takie rozwiązania bez wątpienia będą nie lada gratką.

Wokół mikrokomputera Edison funkcjonował konkurs Make It Wearable, o którym pisaliśmy już na Antyweb. Jeśli jesteście ciekawi jakie projekty powstały i które z nich okazały się najciekawsze zapraszam do poniższych tekstów.

Jeśli macie pomysł na nowatorskie zastosowanie Edisona to możecie wziąć udział w nowym konkursie Intela Make it Pro.

Linki do wpisów nt. konkursu Make it Wearable:

The post Jak zacząć przygodę z Intel Edison? Krok po kroku appeared first on AntyWeb.


Chińczycy pokazują, jak się robi dobre phablety. Test Huawei Ascend Mate 7

0
0
DSC_9832

Huawei zdecydowanie nie jest już tą samą firmą, co jeszcze przed kilkoma laty. Seria Ascend jest tego dobitnym przykładem. Nietuzinkowy Ascend P7 przebojem wkradł się na rynek, oferując to samo, co topowe słuchawki w lepszej cenie. Ascend Mate 7 zaskoczył natomiast świetnymi parametrami, wykonaniem i designem nawiązującym do najlepszych phabletów na rynku. Ja minione tygodnie spędziłem z tym drugim i muszę przyznać, że było to przyjemne doświadczenie.

Phablet Huawei Ascend Mate 7 miał swoją premierę podczas tegorocznych targów IFA. Bardzo żałuję, że nie udało mi się na nią dotrzeć. Zaległości nadrobiłem jednak następnego dnia, spędzając sporo czasu na stoisku chińskiej firmy. Już wtedy widziałem w tym phablecie ogromny potencjał. Wszystko wskazywało na to, że Huawei znów stworzył urządzenie o topowych parametrach za cenę typową dla średniej półki. Trochę się pomyliłem, bo za Ascend Mate 7 zapłacimy dziś w polskich sklepach ok. 2 tys. złotych. Czy jakość determinuje tak wysoką kwotę?

Ascend Mate 7 to urządzenie premium i Huawei stara się o tym przypominać na każdym kroku. Weźmy chociażby pudełko, w którym wszystkie elemtny zostały idealnie poukładane w małych kartonikach. Całość utrzymano w kolorze czarnym, co świetnie kontrastuje z białą ładowarką, kabelkiem USB i słuchawkami. Nie można się przy tym oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z urządzeniem z wyższej półki cenowej. Czy tak jest w istocie?

Design i konstrukcja

Konstrukcja Ascend Mate’a 7 to niemałe zaskoczenie. Spodziewałem się kolejnego średniaka, a tymczasem otrzymałem sprzęt cechujący się jakością typową dla najlepszych smartfonów na rynku. Całość jest zaskakująco mała jak na sprzęt z 6-calowym wyświetlaczem – 157 x 81 x 7.9 mm. Szczególnie zwróćcie uwagę na ten p ostatni parametr. Urządzenie jest bardzo smukłe, a przy tym wykonano je w taki sposób, by dobrze leżało dłoni, wyważając punkt ciężkości oraz stosując zaokrąglony tylny panel. Mało? No to dodam jeszcze, że w większości obudowę wykonano z jednego płata aluminium. Aż sprawdzałem dwukrotnie, czy faktycznie ten phablet nosi logo Huawei, bo może zaszła jakaś pomyłka. Obudowę wykonano po prostu świetnie.

Przód to kolejne miłe niespodzianki. Klasycznie cały ten elemen stanowi jednolita tafla szkła zabezpieczona powłoką Gorilla Glass 3. Testowany egzemplarz dodatkowo posiadał też grubą folię, która była do tego stopnia dobrze przyklejona, że przez dłuższy okres testów jej wręcz nie zauważyłem. Jeżeli zatem sympatyzujecie w tego typu akcesoriach, kupując Ascenda Mate 7 nie musicie się martwić – Huawei o Was pomyślało.

DSC_9864DSC_9830DSC_9868DSC_9858DSC_9857DSC_9856DSC_9855DSC_9849DSC_9848DSC_9846DSC_9842DSC_9841

Nie to jest jednak tutaj wyjątkowe, a fakt, że wyświetlacz stanowi aż 83 proc. ogólnej powierzchni. To więcej niż w przypadku LG G3, a to przecież smartfon uchodził dotąd za lidera w tej kategorii. Boczne ramki w testowanym modelu mają zaledwie 2,9 mm grubości. Pod ekranem umieszczono jedynie logotyp, a nad nim upchnięto głośnik rozmów, kamerkę 5 Mpix i czujniki światła oraz zbliżeniowy. Warto zwrócić uwagę na otaczającą całość i delikatnie wystającą ponad powierzchnie wyświetlacza ramkę, która może uchronić nas przed przypadkowym porysowaniem ekranu.

Przyciski i złącza rozlokowano w sposób bardzo tradycyjny. Pierwsze znajdziemy na prawej krawędzi – umieszczono je tak, by były łatwo dostępne dla palców. Plusem jest prążkowana powierzchnia, która pozwala je lepiej wyczuć. Dół to port Micro USB oraz mikrofon rozmów. Góra kryje natomiast złącze słuchawkowe 3,5 mm oraz drugi mikrofon odpowiedzialny m.in. za redukcję szumów. Na lewej krawędzi widać szufladki karty SIM oraz MicroSD. Otwieramy je za pomocą kluczyka dołączonego do zestawu.

Kolejną niespodzianką była tylna część obudowy, gdzie producent umieścił czytnik linii papilarnych. Nie ukrywam, że nie jest on idealny i często musiałem po kilka razy przykładać palec, aby w końcu odblokować urządzenie. Z drugiej strony nie znam producenta, któremu udało się to zrobić idealnie, a sprawdzałem czytniki w Samsungach Galaxy oraz iPhone’ach.

Nad czytnikiem umieszczono obiektyw aparatu 13 Mpix wraz z pojedynczą diodą doświetlającą LED. Stąd ciągnie się wąska plastikowa wstawka, która prowadzi do wykonanego z plastilku krańca tylnego panelu. Analogicznie wygląda przeciwległa strona. Nad nią w oczy rzuca się głośnik multimedialny, tabliczka znamionowa oraz logo Huawei.

Wyświetlacz, bateria, łączność

Wyświetlacz w Huawei Ascend Mate 7 ma przekątną 6 cali i rozdzielczość 1920 x 1080 px. Daje zagęszczenie pikseli rzędu 368 PPI. Jak na panel IPS przystało, kąty widzenia są bardzo szerokie. Wrażenie robi również bardzo wysoki współczynnik kontrastu oraz przyzwoite (choć nie robiące jakiegoś dużego wrażenia) podświetlenie. Ekran oczarował mnie fantastycznym odwzorowaniem kolorów. Pod tym względem naprawdę trudno mu cokolwiek zarzucić – barwy w różnych odcieniach wyraźnie się od siebie różnią i płynnie przechodzą jedna w drugą. Dla fanów AMOLED-ów mogą one wydawać się niedostatecznie nasycone. Wszystkich pozostałych jednak powinny usatysfakcjonować.

Producent zastosował w phablecie Ascend Mate 7 baterię o pojemności 4100 mAh. Teoretycznie może się to wydawać bardzo dużo, ale 6-calowy wyświetlacz szybko pozbawi nas złudzeń. Nie jest jednak tak źle, jakby mogło się wydawać. Smartfon z powodzeniem jest w stanie wytrwać 2 dni bez ładowarki przy przeciętnym użytkowaniu. Przy maksymalnym podświetleniu zanotowałem ok 4 i pół godziny pracy z włączonym ekranem. To dobry wynik.

Zestaw modułów łączności, w które wyposażono phablet Mate 7 jest stosunkowo przeciętny. Na pewno atutem jest wsparcie dla LTE kategorii 4. Obecnie w Polsce łączność 4G jest na topie. Jednak przede wszystkim zabrakło mi tutaj WiFi, które by obsługiwało standard 802.11 ac. Mamy dwa zakresy (2,4 i 5 GHz), DLNA, WiFi Direct i hotspot, ale tej jednej rzeczy nie dopilnowano. Na szczęście do Bluetooth 4.0 i GPS z A-GPS trudno mieć już jakiekolwiek zastrzeżenia. Nie pominięto też coraz częściej używanego NFC.

System, aplikacje i wydajność

Huawei Ascend Mate pracuje pod kontrolą Androida 4.4.2 z nakładką graficzną EmotionUI 3.0. Jest to najnowsza wersja tego autorskiego rozwiązania Huawei. Poprzedniej przyglądałem już przy okazji testu smartfona Honor 6. Ta pod względem estetycznym znacząco od niej odbiega, ale nie znalazłem żadnych większych nowości ani rewolucji. Ikonki dalej wyglądają cukierkowo, aplikacje ciągle są przechowywane na pulpicie zamiast w szufladzie, a całość utrzymana jest w srebrnej kolorystyce. Jest po prostu ładniej i zgodnie z obecnymi trendami (choć to też zależy w dużej mierze od motywu, który wybierzemy, a tych jest kilka), a więc w wielu miejscach spłaszczono interfejs, zastosowano inne animacje oraz ikonki. Interfejs w rezultacie nabrał świeżości, ale i tak kwestia, czy należy go uznać za zaletę czy raczej za wadę pozostaje dość dyskusyjna.

2014-11-25_210718

Na plus na pewno przemawiają wartościowe aplikacje. Menedżer telefonu jest tutaj moim faworytem. Aplikacja nie tylko jest task killerem (co akurat jest jej najmniejszą wartością), ale też potrafi monitorować system pod kątem najbardziej aktywnych aplikacji i pozbywać się śmieci. Oprócz niego znajdziemy tutaj też notatnik, menedżer plików, aplikację do zapisywania i odczytywania tagów NFC, a także kilka gier od Gameloftu, które w wyniku współpracy obu firm pojawiają się na urządzeniach Huawei bardzo często.

2014-11-25_2107332014-11-25_210755

Warto wspomnieć też o dość rozbudowanych możliwościach konfiguracji. Pasek nawigacyjny przy dolnej krawędzi możemy swobodnie edytować (niech Was nie zwiodą ikonki z Androida 5.0), a w razie potrzeby zamienić go na pływającą kropkę umieszczoną w dolnym miejscu ekranu, która po dotknięciu rozwija wstążkę z podręcznymi poleceniami. Mamy też tryb obsługi jedną ręką, interfejs przystosowany do jazdy samochodem, a także funkcję obsługi ekranu za pomocą rękawiczek. Takich dodatków jest tutaj dość sporo, co z pewnością ucieszy wielu użytkowników.

2014-11-25_210808

Huawei Ascend mate 7 pracuje pod kontrolą najnowszego procesora Huawei – Kirin 925. To ośmiordzeniowy układ działający w architekturze big.LITTLE. Mamy zatem do dyspozycji cztery rdzenie Cortex-A15 1,8 GHz oraz cztery Cortex-A7 1,3 GHz. Wspiera je układ graficzny Mali-T628 oraz 2 GB pamięci RAM. Warto zauważyć, że wersja 32 GB ma 3 GB RAM-u. Egzemplarz testowy był niestety mniejszy, przy czym z 16 teoretycznych gigabajtów na starcie otrzymałem niespełna 11.

Przekłada się to wszystko na bardzo zadowalającą wydajność. O samym procesorze już pisałem szerzej w przytaczanej recenzji modelu Honor 6. Tutaj dodam tylko, że jest to chipset z najwyższej półki, który zdecydowanie nie ma się czego wstydzić podczas rywalizacji z Exynosami Samsunga a nawet niektórymi topowymi Snapdragonami. Zresztą obejrzyjcie wyniki benchmarków, które są dostatecznym dowodem jego możliwości.

2014-11-25_2108192014-11-25_210826

Aparat i jakość zdjęć

Huawei wyposażył swój tablet w dwa aparaty. Z przodu zastosowano matrycę 5 Mpix oraz zadbano o funkcję rejestrowania wideo w 720p. Nie zabrakło tu również kilku funkcji software’owych, jak np. panoramiczne selfie (co jest też po części zasługą obiektywu o bardzo szerokim kącie widzenia). Tylny aparat posiada matrycę 13 Mpix i przysłoną f/2.0. To klasa sama w sobie. Zdjęcia wychodzą bardzo przyzwoite, nawet w kiepskich warunkach oświetleniowych, co początkowo budziło moje obawy. Zresztą zobaczcie sami (uwaga! zdjęcia są celowo pomniejszone – wersje w pełnych rozmiarach dostępne po kliknięciu).

IMG_20141123_224523IMG_20141123_224541IMG_20141123_224603IMG_20141123_224620IMG_20141124_091157IMG_20141124_091205IMG_20141124_091209

Podsumowanie

Jestem pod dużym wrażeniem, bo nie spodziewałem się aż takiej jakości w wykonaniu Huawei. Ascend Mate 7 to solidny sprzęt, który nie ustępuje na krok takim flagowcom, jak Galaxy Note, HTC One Max innym „dużym” słuchawkom. Zadbano o świetne wykonanie, przyzwoite parametry oraz stojące na wysokim poziomie doświadczenia użytkownika. Wobec tego wszystkiego cena 2 tys. złotych może się wydawać uzasadniona.

Niestety nie jest. Ascend Mate 7 niepotrzebnie walczy w kategorii cenowej, w której jest z góry skazany na porażkę. Za 1,7-1,8 tys. złotych ten model byłby o wiele bardziej atrakcyjną propozycją, a tak Huawei przegrywa w przedbiegach z przedstawicielami bardziej cenionych marek, które są lepiej kojarzone w segmencie high-end. Jakość jakością, ale pewnych rzeczy po prostu przeskoczyć się nie da. Huawei z dnia na dzień nie stanie się klasą premium, za którą użytkownicy będą gotowi z własnej woli dopłacić. Chiński producent jest jednak na dobrej drodze, aby tak właśnie się stało. Najnowsze urządzenia robią dobre wrażenie, a nadchodzący przyszłoroczny line-up wydaje się bardzo obiecujący. Jeżeli tylko to wszystko będzie dostępne w odpowiednio niższej cenie, sukces może być na wyciągnięcie ręki. Niestety w przypadku modelu Ascend Mate 7, ktoś trochę na tym polu przesadził. Z drugiej strony takiego phabletu w takiej cenie pewnie na rynku nie znajdziecie, a to czyni testowane urządzenie wyjątkowym i godnym wysokiej noty, jaką mu wystawiam.

The post Chińczycy pokazują, jak się robi dobre phablety. Test Huawei Ascend Mate 7 appeared first on AntyWeb.

Co oni zrobili? Cena 11bits skoczyła z 9 do blisko 40 PLN za akcję!

0
0
this-war-of-mine-e3-2014-1.jpg (1920×1044)

Jeśli ktoś jeszcze nie słyszała (w co wątpię) o 11bit studios i o ich super tytule This War of Mine to przypomnę kilka najważniejszych faktów.

11 Bit Studios to firma odpowiedzialna za taki mobilny hit jak Anomaly Warzone Earth. Tytuł który przerodził się w serię i został później też opublikowany między innymi na konsolach.

Wygląda jednak na to, że to ich nowa gra czyli This War of Mine stanie się przełomem jeśli chodzi o tę spółkę. Gra zebrała kapitalne recenzje na świecie, była też na pierwszym miejscu bestsellerach w największym na świecie sklepie z grami cyfrowymi czyli Steam. Polska giełda po premierze This War of Mine zareagowała wręcz euforycznie. Cena akcji 11bist skoczyła z poziomu ok 9 PLN do blisko 40 PLN za akcję. Można było naprawdę dużo zarobić :

11 BIT STUDIOS - Wykresy_ podstawowy - Akcje - Onet Giełda

Skąd ten sukces? 11 Bit Studios pokazało, że można stworzyć grę która ma klimat, dobrą oprawę muzyczną i wizualną i jednocześnie nie kosztuje setek milionów dolarów. This War of Mine wygrywa bowiem właśnie pomysłem i klimatem, który jest bardzo mroczny. Gra pokazuje wojnę od zupełnie innej nie spotykanej do tej pory strony. Wcielamy się bowiem w zwykłych ludzi a nie żołnierzy. Ludzi którzy starają się przeżyć i walczą z przeciwnościami o każdy następny dzień. I nie piszę tego na podstawie recenzji ale własnych doświadczeń. Gram namiętnie w ten tytułu i uważam, że wszelkie słowa uznania od recenzentów są jak najbardziej zasłużone.

Warto też zwrócić uwagę, że w przeciwieństwie do poprzednich tytułów tym razem 11bits wydał grę najpierw na PC a dopiero potem w planach jest wersja mobilna (do której zresztą gra jest bardzo dobrze przygotowana jeśli chodzi o interfejs). Ta ścieżka wydawnicza wydaje się być bardziej efektywna ponieważ tytuł nabierając rozgłosu na PC ma dużo większe szanse wchodząc w mobie.

Przeglądając raport kwartalny widać, że This War of Mine oraz dwie mniej udane poprzednie produkcje sporo kosztowały firmę. Za pierwsze 9 miesięcy 2014 wynik finansowy był na sporym minusie, strata na poziomie ponad 1,2 miliona PLN. Są to jednak wyniki nie uwzględniające sprzedaży This War of Mine, za to na pewno widać w nich koszty produkcji.

Czekam więc na kolejny kwartał i trzymam kciuki za Polskiego developera. Ostatnie doniesienia o podpisaniu umowy z Deep Silver (wydawcą takich gier jak Saints Row, Dead Island, Metro czy Sacred), zapowiadają naprawdę dobry okres dla firmy.

Inspiracją do wpisu był status Marcina Kosmana na Facebooku.

The post Co oni zrobili? Cena 11bits skoczyła z 9 do blisko 40 PLN za akcję! appeared first on AntyWeb.

Tak Skype na Androidzie powinien działać od dawna

0
0
unnamed

Od pewnego czasu oglądamy festiwal zmian i nowości w Skype. Ostatnią świetną wiadomością była zapowiedź przeglądarkowej wersji Skype’a, która jest już testowana przez pewne grono użytkowników. Zanim jednak doczekamy się ogólnej dostępności tej nowości, okazuje się, że użytkownicy Androida mają inne powody do zadowolenia.

Jeżeli korzystaliście z desktopowej wersji aplikacji Skype’a, to doskonale wiecie, że po zminimalizowaniu okna aplikacji, bądź przełączeniu się do innego programu, w jednym z rogów ekranu pojawi się miniaturka wideo z naszym rozmówcą. W wielu przypadkach takie rozwiązanie staje się bardzo pomocne, więc byłoby super, gdyby również na urządzeniu mobilnym było to możliwe.

Prezentując Chat Heads, Facebook pokazał jak duże możliwości stoją jeszcze przed deweloperami tworzącymi aplikacje na Androida. Udowodnił też, że prowadzenie rozmowy na smartfonie czy tablecie nie musi wiązać się z brakiem możliwości komfortowego wykonywania innych czynności. Rozmowa może odbywać się „obok” tego co robimy i dokładnie taka sama zasada dotyczy teraz także wideorozmów w Skypie – prowadząc konwersację i jednocześnie widząc rozmówcę możemy korzystać z innych programów.

Clipboard01

Ostatnio udostępniona wersja Skype’a umożliwia kontynuowanie wideorozmowy po wyjściu z aplikacji – podobnie jak na desktopie, na ekranie pojawi się niewielkie okienko, a my będziemy mogli zająć się czymś innym. Co ciekawe, taka funkcja dostępna była w aplikacji Skype’a dla tabletów z Androidem od około roku, ale najwyraźniej dopiero teraz podjęto decyzję o dodaniu jej w wydaniu dla smartfonów. Wynika to najprawdopodobniej z rosnącej popularności telefonów z naprawdę dużymi ekranami. Jeżeli chcecie sprawdzić funkcję picture-in-picture to wystarczy, że zaktualizujecie aplikację do najnowszej wersji z Google Play.

The post Tak Skype na Androidzie powinien działać od dawna appeared first on AntyWeb.

Apple na bilion, czyli miłe złego początki?

0
0
iMac mini zrzut 2

Kilka godzin temu pisałem o bardzo wysokiej wycenie firmy Uber. Po kolejnej rundzie finansowania może ona wynieść nawet 40 mld dolarów. Dużo. Ale ten wynik blednie, gdy zestawi się go z sumą 700 mld dolarów, na jakie wyceniane jest dzisiaj Apple. Korporacja z Cupertino odciągnęła uwagę od Ubera i skłoniła do zadawania pytania o przebicie granicy biliona dolarów.

Gdy ze Stevem Jobsem było już naprawdę źle, zastanawiałem się, jak rynek będzie na to reagował. Kiedy oddał stery w firmie swojej prawej ręce (Tim Cook) wstrząsu na giełdzie nie było i kurs akcji Apple nie uderzył o ziemię, ale nie brakowało wówczas głosów, że Jobs będzie po prostu rządził z tylnej kanapy. Ten argument zniknął wraz z informacją o śmierci legendarnego CEO. Czy od czasu jego odejścia kapitalizacja Apple zmniejszyła się? Nie, stało się wręcz odwrotnie. Korporacja drożała w oczach i została najdroższą firmą notowaną na amerykańskiej giełdzie (lub jakiejkolwiek innej giełdzie).

Wyprzedzenie na tej płaszczyźnie Microsoftu czy Google, pokonanie naftowego giganta Exxon Mobil to spore osiągnięcia, ale akcjonariuszom, mediom i analitykom przestają wystarczać. Przecież w tym świecie trzeba cały czas rosnąć. Po Apple oczekuje się teraz, że ich kapitalizacja wyniesie ponad bilion dolarów. I to już za kilka miesięcy. Skoro rynek wymaga, to pozostaje rosnąć. Podstawy ku temu są bardzo dobre – kilka dni temu pisałem, że w czwartym kwartale amerykanki producent sprzętu elektronicznego będzie błyszczeć. Ich sztandarowy produkt, czyli iPhone sprzeda się w nakładzie, którego wcześnie firma nie notowała. Będzie rekordowa sprzedaż, będą rekordowe zyski. Na konta znowu wpłyną miliardy dolarów. Euforia zapewne zostanie odpowiednio wykorzystana.

Apple wykres

Do dyskusji o wysokiej kapitalizacji Apple, włączono motyw innego gracza z branży IT, który kiedyś był wyceniany nawet wyżej. Chodzi o Microsoft. Co prawda najwyższa kapitalizacja korporacji z Redmond była niższa, niż obecne 700 mld Apple, ale należy do tego dorzucić inflację. Okaże się, że imperium Gatesa wyceniane było na ponad 870 mld. Co jest w tym najciekawsze? Czas, w którym Microsoft wdrapał się tak wysoko. Był rok 1999. Chyba nie muszę nikomu przypominać, co stało się potem z kapitalizacją Microsoftu i innych firm z branży IT. W przypadku niektórych już nawet nie można mówić o kapitalizacji, bo padły.

Może to szukanie dziury w całym i typowe widły z igły. Może Apple rzeczywiście jest warte te 700 mld dolarów albo nawet i bilion dolarów. Wycena Ubera nie jest przesadzona, a Facebook wcale nie szastał kasą kupując aplikację za kilkanaście miliardów. Specjalistą nie jestem, na Wall Street nie pracuję, w Dolinie Krzemowej nie działam. Wiem jednak, że historia lubi się powtarzać, a ludzie nie wyciągają wniosków z udzielanych przez nią lekcji. Niech zatem rośnie dalej – przekonamy się, gdzie dojedziemy.

Źródła grafik: finance.yahoo.com, Apple

The post Apple na bilion, czyli miłe złego początki? appeared first on AntyWeb.

Jak to Microsoft z Yahoo sobie na Safari polowali…

0
0
african-safari-sunset

Google nie jest już sponsorem Mozilli. Na to miejsce wskoczyło Yahoo ze swoją wyszukiwarką napędzaną silnikiem Bing. Tym samym Firefox doczekał się zmian w interfejsie, o których pisałem dziś. Na tym jednak nie koniec. Okazuje się, że kolejną w kolejce firmą do zakończenia romansu z Google jest Apple. A tymczasem za rogiem czyhają już Yahoo i Microsoft.

Umowa Google’a i Apple dotycząca wyszukiwarki w przeglądarce Safari wygasa już za kilka miesięcy. Jej przedłużenie stoi jednak pod znakiem zapytania, zwłaszcza wobec informacji, które ujawnia dziennik The Information. Zdaniem dziennikarzy, w kolejce do  zajęcia tego miejsca znajdują się już Microsoft i Yahoo. Ten pierwszy podobno prowadzi z firmą z Cupertino rozmowy w tej sprawie już od 4 lat. Zainteresowanie drugiego giganta potwierdza jego CEO, Marissa Mayer.

Sytuacja nie jest nowa, bo Yahoo już wcześniej chciało wygryźć Google z iOS. W Safari obie wyszukiwarki są póki co dostępne jako opcjonalny wybór. Tak naprawdę jednak rozwiązanie Yahoo działa na silniku Binga, więc mamy do czynienia z tak naprawdę tą samą usługą. Warto dodać, że w Safari znajdziemy również dbające o prywatność DuckDuckGo, ale tej opcji raczej nie należy brać pod uwagę z oczywistych względów.

Screen-Shot-2014-11-25-at-2.42.35-PM

Apple sukcesywnie rezygnuje z usług Google’a, zatem wyrzucenie wyszukiwarki z Safari nie byłoby dużym zaskoczeniem. Nie tak dawno z iOS zniknęły mapy kalifornijskiej firmy, które zastąpiono autorskim rozwiązaniem. Nowości, jak np. wyszukiwarka Spotlight w OS X czy asystentka Siri również bazują na alternatywach – w tym wypadku konkurencyjnym Bingu. Tak by można wymieniać w nieskończoność – nawet kursy akcji do smartfonów i komputerów Apple’a dostarcza Yahoo.

Czy dla Google będzie to dużym ciosem? Niekoniecznie. Ci, który już przyzwyczaili się do rozwiązań z Mountain View nie zrezygnują z nich. Poza tym Safari nie jest gigantem rynku przeglądarek, aby decyzja o rozłące mogła tutaj cokolwiek zmienić. Nie wiadomo przy tym, jak będzie to wyglądało w poszczególnych regionach świata. Nie da się bowiem ukryć, że poza USA Bing i Yahoo nie mają internautom zbyt wiele do zaoferowania.

The post Jak to Microsoft z Yahoo sobie na Safari polowali… appeared first on AntyWeb.

Meizu i Canonical zapowiadają smartfon z Ubuntu

0
0
Ubuntu

Ciekawe wieści płyną z Chin: jedna z wschodzących gwiazd tamtejszego rynku smartfonów, Meizu, stworzyła sojusz z firmą Canonical, która stoi za platformą Ubuntu. Celem współpracy ma być wypuszczenie na rynek (nie tylko chiński) inteligentnych telefonów z systemem, o którym plotki krążą od dawna, ale na razie bez przełożenia na istotne wydarzenia. Dla części użytkowników sprzętu mobilnego, wspomniany mix jest chyba św. Graalem tego rynku.

Czytając doniesienia z Państwa Środka, przypomniałem sobie, że dawno temu pisałem o idei mobilnego Ubuntu, którą w połowie 2012 roku zachwalał Canonical. Na papierze wszystko wyglądało naprawdę ciekawie i pewnie nie brakowało ludzi, którzy zacierali ręce na myśl o takim OS. Do tej pory jednak na słowach się kończyło. Choć to akurat nie do końca prawda. Osoby pilnie śledzące branżę, pamiętają zapewne, że w tym roku w Barcelonie, podczas targów MWC pojawiły się dwa smartfony z Ubuntu. Jednym z nich był model Meizu MX3.

Po tamtej imprezie nie brakowało pytań w stylu „co dalej?”, pojawiały się też odpowiedzi, ale branża zaczęła w końcu zapominać, że coś takiego miało miejsce. I nagle temat wraca. Meizu i Canonical informują, że na początku 2015 roku dostarczą na rynki europejski i chiński sprzęt, w którym Flyme OS zostanie wymieszane z Ubuntu Touch. Do eksperymentu prawdopodobnie zostanie wykorzystany Meizu MX4, powstanie mały ekosystem, by wszystko sprawnie zadziałało. Trudno stwierdzić, czy te zapewnienia znajdą potwierdzenie w rzeczywistości i czy dojdzie do tego w zapowiedzianym I kwartale 2015 roku. Dopingujących pewnie nie brakuje, ale zakładam, że nie zdziwią się, gdy projekt znów napotka „schody”.

To, czy wspomniani gracze zrealizują swoje zapowiedzi, stanowi zaledwie jeden (choć kluczowy) z problemów. Ważne jest bowiem to, jak firmy poradzą sobie z wyzwaniem i czy będą w stanie przebić się chociażby do wąskiego grona odbiorców. Jasne jest, że tłumy nie rzuca się na ten sprzęt, bo nic nie mówi im ani marka Meizu, ani Canonical/Ubuntu. Celem jest zorientowany klient, który czekał na ten produkt i wyciągnie portfel, gdy trafi on na rynek. Podobny mechanizm oglądaliśmy niedawno w przypadku tabletu Jolla – tam wąskie grono odbiorców odpowiedziało na apel twórców i pomogło. Tym razem będzie podobnie?

Nie ma sensu pisać, że nadchodzi zagrożenie dla Androida, a nawet dla Windows Phone, który zajmuje póki co marginalną część rynku. W przypadku Firefox OS tworzono już wizje tego, jak system podbije rynki wschodzące i niewiele z tego wyszło. Nie ma zatem co szarżować. Wypada jednak obserwować, bo temat ciekawy – zwłaszcza, jeśli projekt faktycznie pojawi się na Starym Kontynencie.

The post Meizu i Canonical zapowiadają smartfon z Ubuntu appeared first on AntyWeb.

Tym razem Sony może mieć dobry pomysł na smartwatcha

0
0
Screenshot E-Ink Smartwatch FES

Ze wszystkich dotąd zaprezentowanych zegarków z platformą Android Wear, to właśnie produkt Sony uważam za najmniej atrakcyjny. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Japończycy zdecydowali się przygotować takiego smartwatcha, ale być może nauka nie pójdzie w las i kolejnej próby zawojowania rynku smartwatchy nie zmarnują.

Czas na innowację

Taka mobilizacja w Sony to efekt działań CEO Kazuo Hirai, który utworzył sekcję odpowiedzialną za „rozkręcenie” innowacji w firmie. Walkman i PlayStation to doskonale rozpoznawalne marki, ale żadna z kolejnych nowości nie jest w stanie dorównać im do pięt. Xperia czy Bravia radzą sobie całkiem nieźle, ale nie może być mowy o takim poziomie, jakie osiągały odtwarzacze i konsole od Sony. Z rynkiem laptopów Sony pożegnało się jakiś czas temu, a aktualnie redukowane jest portfolio telewizorów i smartfonów. Sony celuje we wzrost zysków, a nie udziału w rynkach.

Szansą na taką przyszłość może być nowy smartwatch. Nie ulega wątpliwości, że rynek ten ma w sobie spory potencjał i tylko i wyłącznie od producentów zależy wzrost popularności tych gadżetów. W momencie, gdy smartfony zaczęto postrzegać, jako urządzenia ułatwiające codzienne życie, a nie zbędny gadżet oraz ceny godnych polecenia telefonów osiągnęły odpowiedni poziom, nawet zwykli użytkownicy pokusili się o ich zakup. Podobnie będzie w mojej ocenie ze smartwatchami, lecz niesamowicie trudno jest ocenić, kiedy taki przełom nastąpi. Z jednej strony, mając pewne doświadczenie, producenci powinni nieco szybciej zorientować się o co w tym wszystkim chodzi i wyjść naprzeciw oczekiwaniom klientów. Z drugiej zaś strony, jest to zupełnie nowa kategoria urządzeń i oprócz listy oferowanych funkcji niezwykle duże znaczenie ma także, to jak taki smartwatch wygląda.

eink

Czym zaintrygować ma produkt Sony?

Otóż gwoździem programu ma być technologia e-ink, która zostanie wykorzystana nie tylko do stworzenia ekranu w tym smartwatchu, ale i również paska. Szanse na potknięcie się przy tego typu projekcie są naprawdę spore i jeśli zwykłe smartwatche określamy dziś jako „zbędne gadżety”, to na jakie miano zasługiwać będzie tak futurystyczny zegarek(?). Co prawda zwiększenie powierzchni mogącej wyświetlać informacje jest bardzo ciekawe, ale czy urządzenie będzie w stanie określić w jakim położeniu się dokładnie znajduje i pod jakim kątem będziemy na nie patrzeć, by móc przedstawić treści nie tylko w odpowiedni, ale przydatny i komfortowy sposób?

Poza tym, jakie informacje można by wyświetlić właśnie na pasku, zamiast na ekranie? Podczas treningu możliwe byłoby wykorzystanie tej powierzchni do prezentacji postępu w ćwiczeniach – np. przebyte kilometry, liczba kroków czy podciągnięć i tak dalej. W innych okolicznościach taki pasek nie byłby moim zdaniem zbyt przydatny, ale niecierpliwie będę oczekiwał kolejnych przecieków oraz oficjalnej prezentacji smartwatcha Sony. Warto nadmienić, że z technologią e-ink wiąże się niezwykle kluczowa w świecie technologi ubieranych kwestia – czas pracy na baterii. Wykorzystanie takiej, a nie innej technologii może znacząco wydłużyć ten okres, na co oczywiście bardzo liczę. Czym jeszcze Sony będzie chciało nas przekonać do swojego produktu? Liczę, że lista ta będzie imponująca.

Źródło: Bloomberg. Zdjęcia: Spiegel.de, Engadget.

The post Tym razem Sony może mieć dobry pomysł na smartwatcha appeared first on AntyWeb.


Tak się podtrzymuje przy życiu roczną grę! Recenzja Europa Universalis IV: Art of War

0
0
europa universalis iv art of war

Mam słabość do gier wydawanych przez Paradox Interactive. Ten niewielki szwedzki producent od kilkunastu lat idealnie trafia w mój gust. Serię Europa Universalis pokochałem od samego początku. Jeszcze jako kilkunastoletni młokos zagrywałem się w jedynkę, potem w dwójkę, trójkę, czwórkę… W tym czasie Paradox się zmieniał i sukcesywnie rozszerzał portfolio swoich marek, opanowując tym samym do perfekcji sztukę przedłużania im życia. Dodatek Art of War jest właśnie tego pokłosiem.

Europa Universalis IV miała swoją premierę w sierpniu ubiegłego roku. Od tego czasu Paradox regularnie podtrzymuje tę grę przy życiu i napędza sprzedaż. Nie wiem już które to z kolei DLC – była ich cała masa (mówię o tych większych – wszelkie błahostki jak grafiki jednostek, muzka itp. Pomijam). Na Antywebie recenzowałem już Wealth of Nations. Tym bardziej nie mogłem sobie odpuścić Art of War, które jest chyba największym spośród tych wszystkich rozszerzeń.

Polityka wydawcy pod tym względem może budzić mieszane uczucia – zamiast wydać rozbudowany i dopracowany produkt łoi graczy kolejnymi dodatkami. Sęk w tym, że równolegle wydawane są kolejne uaktualnienia do gry, które wprowadzają część nowości bezpłatnie wszystkim posiadaczom podstawowej wersji gry. Pokażcie mi dewelopera, który rozbudowuje swoją grę patchami ponad rok po premierze. To swoisty ewenement, który z całą pewnością zasługuje na uznanie.

Wealth of Nations skupiało się na aspekcie handlu. Jak sama nazwa sugeruje, w Art of War rozbudowano elementy prowadzenia wojen. Szczególnie przy tym skupiono się na okresie Wojny Trzydziestoletniej. Łącznie dodano aż 50 wydarzeń, które dotyczą tego okresu i we wspaniały sposób budują tło historyczne dla wydarzeń na mapie oraz naszych decyzji. Nie można pominąć też 25 nowych wydarzeń dla krajów zachodniej Afryki, co sprawia, że pokierowanie losami jednego z nich w końcu nabiera sensu.

Ale nie to jest tutaj najważniejsze. Kluczowe zmiany widać już w pierwszej godzinie zabawy, a konkretnie podczas pierwszej wojny. Wreszcie okupowane prowincje mogą urządzić wypad garnizonu, który zaatakuje oblegające wojska. Nie musimy zatem cofać armii z ziemi nieprzyjaciela, bo marne dwa tysiące piechoty błąkają się po naszych prowincjach. Nowego wymiaru nabrało też prowadzenie wojen z sojusznikami. Możemy bowiem teraz zrezygnować z okupowanej prowincji na rzecz innego kraju, w rezultacie czego osiągnie on szybciej swoje wojenne cele i poszerzy terytorium. To bardzo przydatne, bo niejednokrotnie mój ofensywny sposób gry sprawiał, że stawałem się „niechcący” posiadaczem ziemi daleko położonych od mojej granicy, a sprzedaż ich nie była wcale taka łatwa. A skoro o sprzedawaniu mowa – teraz możemy handlować również okrętami.

Wracając do wojen, kolejne nowości zobaczymy na ekranie zawierania pokoju. Pojawiło się tutaj kilka nowych opcji. W końcu możemy zarządać 10-letnich reparacji wojennych, które co miesiąc będzie nam wypłacał przegrany. To prosty sposób na podreperowanie dziurawego budżetu. Inną ciekawą opcją jest przejęcie wszystkich roszczeń od przeciwnika, dzięki czemu otworzy to drogę do kolejnych wojen – tym razem o prowincje, na których nam zależy. Natomiast w razie przegranej zawsze możemy zrzec się naszych rdzennych prowincji, co oczywiście odbije się negatywnie na wskaźniku prestiżu.

2014-11-26_000092014-11-26_000012014-11-26_000022014-11-26_000032014-11-26_000042014-11-26_000052014-11-26_000062014-11-26_000072014-11-26_000082014-11-26_000102014-11-26_00011

Dużych zmian doczekał się system wasali. W końcu zaczęli oni być przydatni. Nie ukrywam, że przed instalacją dodatku korzystanie z tej możliwości było jedynien środkiem do ostatecznego celu, jakim jest aneksja. Teraz możemy użyć wasala do wypowiadania wojen innym krajom (korzystając z jego casus belli lub celów wojennych) lub przekształcić w marchię. To ostatnie pozwoli nam uzyskać o wiele większe wsparcie militarne, ale zmniejszy wysokość comiesięcznych danin. Z czasem otrzymamy możliwość tworzenia stanów klienckich, a więc nowych krajów będących naszymi wasalami – nadamy im nazwę, herb oraz terytorium. Pozwoli to sprawniej zarządzać imperium, gdy te rozrośnie się do niebotycznych rozmiarów.

A nowości temu sprzyjają. Jak już wspomniałem, wraz z dodatkiem do posiadaczy EU IV (wszystkich, bez wyjątku) trafiła aktualizacja, która rozszerza mapę o aż 900 nowych prowincji. Mapa jest przez to teraz o 45 proc. bardziej szczegółowa. Daje się to odczuć podczas gry, bo ta zwolniła i wymaga teraz nieco mocniejszego sprzętu. Choć twórcy zapewniają, że dokonali szeregu optymalizacji, które mają niwelować ten efekt. Według mnie nie do końca się udało. Niemniej trzeba pochwalić Paradox za wprowadzenie kompresji stanów gry – pliki z save’ami rosły czasami do zatrważających rozmiarów, co odbijało się czkawką posiadaczom dysków SSD.

Nowym elementem rozgrywki jest teraz wskaźnik autonomii, który modyfikuje wpływy z podatków i handlu oraz limity wojskowe. Im wyższa autonomia danej prowincji, tym gorzej dla nas. Próba jej obniżenia skutkuje natomiast radykalnym wzrostem niezadowolenia, a w konsekwencji buntem. Warto zatem być tutaj ostrożnym.

Nowości znajdziemy również w aspekcie religijnym. Państewka wchodzące w skład Świętego Cesarstwa Rzymskiego wreszcie otrzymały instrumenty do walki z innowiercami. Zarówno katolicy jak i protestanci otrzymali możliwość zakładania lig. Zmieniono również mechanizmy rozprzestrzeniania się wierzeń, a także całkowicie przebudowano system uzyskiwania kontroli nad papiestwem. Nowy jest o wiele bardziej rozbudowany i stwarza szereg nowych możliwości dzięki papieskim akcjom, za które będziemy płacili punktami wpływu w Stolicy Piotrowej.

Koniec końców zmieniono również system surowców. Prosty mechanizm popytu i podaży zastąpiono jeszcze prostszym, ale dającym więcej możliwości systemem ceny danego surowca, która następnie jest modyfikowana przez różnorakie współczynniki i efekty.

Tych nowości jest więcej – zdecydowaną większość wprowadzono w bezpłatnych patchu aktualizującym grę do wersji 1.8. Wiele się zmieniło w balansie rozgrywki i jest to bardzo odczuwalne podczas zabawy. Odniosłem również wrażenie, ze sztuczna inteligencja przeciwników znacząco wzrosła. Teraz atakują w najmniej oczekiwanym momencie i są w stanie bardzo szybko pogrążyć nasz rozkwitający, pokojowo nastawiony kraj. Szeregu udoskonaleń doczekał się też interfejs, który ma swoich zwolenników i przeciwników, ale z całą pewnością nie można mu odmówić zgodności z konwencją gry. Zresztą zachęcam do przejrzenia listy zmian, która jest ogromna i robi duże wrażenie (szczególnie zwróćcie uwagę na to, ile nowości jest oznaczonych jako płatne, a ile to zawartość aktualizacji).

Jestem pod dużym wrażeniem zapału oraz pomysłów szwedzkiego studia. Europa Universalis IV dzięki temu dodatkowi (i aktualizacji) zyskuje drugą młodość. Wiele elementów zostało przebudowanych w taki sposób, że gry właściwie trzeba się uczyć na nowo. I co szczególnie istotne, choć bardzo bym chciał, nie potrafię wskazać na żadne zmiany, które są nietrafione. Trudno się dziwić, bo wiele z nich to rezultat żywej dyskusji z fanami i wsłuchiwania się w ich potrzeby. Paradox pod tym względem zasługuje na szczególną pochwałę, bo traktuje graczy nie tylko jako klientów, ale również jako społeczność. M.in. to z ich powodu w wersji 1.8 gry wprowadzono tak wiele zmian ułatwiających tworzenie modów. Dla mnie to wystarczająco, by wybaczyć te wszystkie wszystkie „malutkie” DLC, którymi twórcy zalewają nas przy okazji kolejnych dodatków.

The post Tak się podtrzymuje przy życiu roczną grę! Recenzja Europa Universalis IV: Art of War appeared first on AntyWeb.

Przenieśmy się w czasy, gdy Antyweb był brzydki, a nikt nie myślał o wypieraniu gazet i telewizji

0
0
old_computer

Inaczej – czy Antyweb kiedykolwiek był brzydki? Założę się, że nie zastanawialiśmy się nad tym wtedy, gdy jeszcze zamiast obecnego, naprawdę nowoczesnego i miłego layoutu witał nas ten, który obecnie zostałby szeroko wyśmiany. A wiecie, kiedy to było? Dwa lata temu. Do niedawna byłem tylko czytelnikiem tego miejsca w Internecie, raczej obserwowałem to, co dzieje się w technologiach i blogosferze. Pewne rzeczy pamiętam, pewne nie. Czy jest lepiej? Zdecydowanie.

Dużo mówi się dzisiaj na temat utraty prywatności. Z początku Internet wydawał się być ostoją wszelkich wolności, dawał możliwość absolutnego wtopienia się w tłum, czasem kreowania kogoś innego, niż jesteśmy w życiu realnym. Dzisiaj to zaczyna się zacierać – im bardziej świat wirtualny wkrada się czy to przez trzymane przez nas w spodniach, torebkach słuchawki, czy to przez tablety, komputery, opaski. Internet nie jest już dzisiaj cyfrową biblioteką, do której idzie się po informacje. Coraz częściej, owa biblioteka sięga po dane do nas. A my bez protestu owe dane jej oddajemy.

bzbzbzbzbz

Zabawę z technologiami zacząłem prawdopodobnie podobnie, jak Wy. Grałem w gry – jako dzieciak miałem w domu „Pegasusa”, przed którym nie tylko grałem, ale i paliłem zasilacze, łamałem dżojstiki na czole, wyklinałem. Owe dzieło techniki zaczęło się starzeć, a mój apetyt rósł. Bacznie przyglądałem się ojcu, który rozkręcał i „naprawiał” różne rzeczy w domu. Po kryjomu gwizdnąłem mu kiedyś narzędzia, a po drodze zahaczyłem o stare radio Unitry – co stało się dalej, zapewne wiecie. Radio raz rozłożone przeze mnie nie dawało się złożyć, brakło części i generalnie, to nie nadawało się do niczego. Stąd już raczej unikam „naprawiania” czegokolwiek. Po latach dowiedziałem się, że nie różnię się pod tym względem od taty.

Przyszedł pecet, a potem Internet. Pamiętacie te emocje, gdy po raz pierwszy zobaczyliście stronę internetową otwartą w Waszym komputerze? Pierwsze pobrane gry? Pierwsze strony z „ładnymi paniami”? Ten błysk w oku, podziw i ogromny ładunek możliwości, które wręcz pachniały wokół komputera. Przecież to było całkiem niedawno! Nikt wtedy nie myślał, że z Internetem będzie tak, jak jest teraz.

Screenshot (23)

Rok 2007, 2008 przypada na lata, w których „coś kiełkowało” w mojej głowie. Przy czym i tak uważam, że w tym wieku, to raczej miałem trociny zamiast mózgu. Wczesne gimnazjum – w sumie takie „nie wiadomo co”. Gówniarzem nazwać wstyd, bo do gimnazjum chodzi. Dorosły nie jest, bo jeszcze szczyl. Robiło się głupie rzeczy, rozrabiało. Nie zmieniło się jedno – grało się i czasem czytało.

Screenshot (24)

Antyweba czytam właściwie od gimnazjum. Zawsze mnie ciągnęło w stronę technologii – zamiłowanie do dłubania, telefonów, odtwarzaczy muzycznych oraz Internetu sprawiało, że Grześka Marczaka po prostu czytałem. W roli informatora z krwi i kości na temat tego, co akurat wydarzyło się w rodzimej cyberprzestrzeni stanowił on dla mnie pierwszy front – nie wchodziłem do niego często, codziennie, bo i wtedy informacje nie pojawiały się specjalnie regularnie. Czasami raz na kilka dni, czasem raz na tydzień. Ale wracałem.

Po tym redakcja zaczynała się rozrastać, dołączały nowe osoby. Pamiętam jeszcze Michała Majchrzyckiego, początki pracy Tomka Popielarczyka, a nawet fragmenty niektórych tekstów. Ja cały czas czuję to tak, jakby to było bardzo niedawno, jakby dosłownie wczoraj na głównej wisiał nagłówek o końcu Grona.

Screenshot (28)

Na fali rozwoju blogów, zmieniała się także komunikacja w Internecie. Twórca treści to już nie tylko autor, ale także i czytelnik. Obecna forma na Antywebie i w ogóle w Internecie wskazuje, że niektóre miejsca w Sieci warto czytać także i dla komentarzy. Te od Was są często na tak wysokim poziomie, że aż czasem jest mi wstyd. Cieszę się jednak, że czytelnicy wraz z autorami tworzą naprawdę zgraną paczkę, chociaż jako krytycy jesteście dla nas bardzo surowi. To jest jednak cena za publikowanie w Internecie, z którą należy się godzić. Wasze słowa jednak nie wywołują ślepej złości, lecz refleksję – to robię źle, to mogę zrobić lepiej, a tego robić w ogóle nie można.

Screenshot (31)

Pamiętam też, jak bardzo przeżywaliście zmianę wyglądu Antyweba. Mnie także z początku trudno było odnaleźć się na przestrzeni, która została wreszcie wykorzystana przez bloga. Potem doszedłem do wniosku, że innego bloga Grześka Marczaka nie pamiętam. Dokładnie – straciłem możliwość zwizualizowania sobie w myślach poprzedniego wyglądu Antyweba. Tego pierwszego także. Musiałem sięgnąć do Wayback Machine po to, by jeszcze raz zobaczyć to, co kiedyś widziałem na co dzień.

A czym jest dzisiaj Internet? Nie tylko nośnikiem informacji. Platformą do wymiany opinii, zaprezentowania się, robienia biznesu, robienia komuś na złość. Właściwie, to służy już do wszystkiego. Nic nie dzieje się bez tego medium. Założę się, że jeszcze 5, 6 lat temu nie spodziewaliście, że to medium zajdzie tak bardzo daleko, że będziemy borykać się z takimi problemami jak dzisiaj. Wszyscy przebyliśmy długą drogę. Antyweb także. Na przykładzie mi najbliższym chciałem Wam pokazać, jak bardzo zmieniliśmy się my, jak bardzo zmienił się Internet, jego oddziaływanie na nasze kontakty z rodziną, znajomymi, dziećmi. To nie wpis, który ma cokolwiek wyjaśnić. To felieton, którym chcę Was skłonić do refleksji i zachęcić do dyskusji. Jest lepiej, a może gorzej? Co było… ale co będzie?

Starsze wersje Antyweba zostały skompletowane za pomocą Wayback Machine.

Grafika: 1

The post Przenieśmy się w czasy, gdy Antyweb był brzydki, a nikt nie myślał o wypieraniu gazet i telewizji appeared first on AntyWeb.

Jest sprawa: trzeba popchnąć samolot

0
0
Samolot

Hitem internetów jest dzisiaj samolot TU-134 pchany przez pasażerów. „Takie rzeczy tylko w Rosji” powtórzono znowu w Sieci, media pokazały film i zdjęcia, szybko powstały memy, ludzie mogli pożartować. Ja też uśmiechnąłem się pod wąsem. Potem jednak zrobiło się mniej wesoło i pojawiło się pytanie, jak to było z tym samolotem.

Podejrzewam, że spora część z Was zna już historię – trąbiono o tym w tradycyjnych mediach i w Internecie. Na syberyjskim lotnisku, gdzie temperatura spadła poniżej -50 stopni C, koła samolotu przymarzły do pasa startowego. Stało się jasne, że maszyna nie ruszy, więc pasażerów poproszono, by opuścili samolot i tym samym odciążyli go, a następnie, by… pomogli pchać tupolewa. Ludzie wzięli się do pracy i podołali zadaniu. W końcu to Syberia, tam musisz być twardy, jeśli chcesz przetrwać. Pchnęli, pośmiali się, ktoś przy okazji nakręcił film i polecieli. Koniec historii. A właściwie jej początek.

Wspomniany krótki film trafia do Sieci i szybko staje się bardzo popularny. Najpierw biorą go na warsztat rosyjskie media, potem ich śladem idą zagraniczne. Nadal jest śmiesznie, ale jednocześnie pojawiają się doniesienia, z których wynika, że sprawą zajęły się już odpowiednie służby. Bo nie można sobie tak po prostu pchać samolotu. Na niebezpieczeństwo narażono ludzi i samolot. Przecież w ten sposób można było uszkodzić maszynę i po starcie pojawiłoby się ryzyko katastrofy. Stało się jasne, że za te zabawy ktoś może odpowiedzieć.

W tym momencie w historyjce pojawiają się władze lotniska, które przekonują, że… pasażerowie żartowali. Poproszono ich, by opuścili samolot i weszli do podstawionego autobusu, ale zebrało im się na dowcipy i postanowili „pomóc” ekipie przesuwającej samolot. Udawali, że pchają, ktoś filmował, żeby była pamiątka. Podobno nikomu nie przyszłoby do głowy, by prosić pasażerów o pomoc, bo mogłoby z tego wyniknąć więcej szkód, niż pożytku. W sposób zademonstrowany na filmie nie byliby w stanie przepchnąć ważącej 70 ton maszyny przytwierdzonej do pasa startowego. Brzmi wiarygodnie?

Opcje są dwie. Albo władze lotniska próbują teraz szybko odkręcić sprawę i ratują skórę szukając wyjaśnienia, które jakoś im pomoże albo wersja z żartami jest prawdziwa. Przecież do Sieci cały czas trafiają filmy, na których ludzie robią coś śmiesznego/głupiego/oszałamiającego. Rzeszy osób przynajmniej przeszło przez myśl, by wykręcić jakiś numer. Zwłaszcza teraz, w erze YouTube’a, gdy można szybko stać się bohaterem wyświetlanym w wielu krajach. Nie napiszę, że YouTube czy podobne serwisy prowokują do takich zachowań, bo głupoty chodziły ludziom po głowach na długo przed nastaniem Internetu, ale teraz swoje dzieło łatwo uwiecznić i szybko się nim podzielić.

Kolejny motyw warty uwagi to łatwość strollowania mediów. Jeżeli przyjmiemy wersję, że pasażerom zebrało się na żarty, to wszystkie doniesienia radiowe, telewizyjne, internetowe o ludziach zaprzęgniętych do pracy tracą na wiarygodności. Tylko czyja to wina? Jest film, widać na nim konkretną scenę i sprawa wydaje się jasna. Media zagraniczne mogą zrzucić ewentualną winę na te rosyjskie. Bo przecież nikt w polskiej redakcji nie będzie szukał kontaktu z pasażerami, by dowiedzieć się, jak to wyglądało. To ma być szybki news do porannej kawy i heheszków.

Wspomniany film pokazuje, jak łatwo dzisiaj sprzedać milionom ludzi na całym świecie wersję wydarzeń, która wcale nie musi być zgodna z rzeczywistością. W ten sposób można z kogoś zrobić bohatera albo go upokorzyć i poważnie namieszać w życiu. Nikt nie pyta, nikt nie wnika – przecież wszystko jest pokazane jak na dłoni. Trochę to przerażające, bo takiej lawiny nie da się zatrzymać i nie można cofnąć jej skutków. Przynajmniej nie w całości i przy założeniu, że ktoś się tego podejmie – przecież news niekoniecznie będzie prostowany. My o samolocie zapomnimy dość szybko, niektórzy pewnie już nie pamiętają o tym przerywniku do kanapki. A gdzieś tam na Syberii ktoś się teraz tłumaczy i zastanawia się, czy trafi do więzienia.

The post Jest sprawa: trzeba popchnąć samolot appeared first on AntyWeb.

iPhone’y rysują się zbyt łatwo – tak twierdzą klienci

0
0
apple-iphone-6-64gb-factory-unlocked-brand-new-sealed-iphone-6-plus-4_1

Na urządzenia Apple narzekania nigdy dość – szczególnie w Internecie. Nie chodzi o cenę, nie o mały wyświetlacz, czy psujące się oprogramowanie. Tym razem klienci mają zastrzeżenia do trwałości ekranów najnowszej generacji telefonów od Apple. I wydaje się niestety, że przypadki o których mowa nie są jednostkowe i prawdopodobnie dotyczy to wszystkich obecnych na rynku nowych urządzeń Apple.

Aktualnie, na stronach wsparcia technicznego Apple znajduje się ponad 600 zgłoszeń o ekranach, które nie wytrzymały konforntacji podłożem, kluczami, monetami, czy innymi rzeczami zdolnymi porysować ekran urządzenia. Co ciekawe, wygląda na to, że większość zastrzeżeń dotyczących oporności ekranu na zarysowania pojawiło się nie po kilku miesiącach użytkowania telefonu, ale po tygodniu, dwóch. Niektórzy klienci mogą sobie zatem zadawać pytanie, dlaczego w ich urządzeniach nie zadebiutowało zapowiadane szkło zafirowe – według wczesnich doniesień to właśnie ten typ ochrony ekranu miał zostać pierwotnie zastosowany w nowej generacji telefonów. Później owe plotki dotyczyły już tylko najdroższych urządzeń Apple po to, by po premierze cały pomysł upadł.

scratch

Apple natomiast utrzymuje, że szkło zastosowane w nowym urządzeniu i tak jest dużo wytrzymalsze w stosunku do poprzedników dzięki technologii Ion-X. Ok, w to można jeszcze wierzyć. Natomiast zastosowanie nieco zakrzywionego szkła w tym urządzeniu, a tym samym pozbawienie nieco wystającej ramki funkcji „ochronnej” powoduje, że ekran może się porysować nieco szybciej i dotkliwiej.

Wiemy też, że niektórzy posiadacze telefonów Apple, którzy doświadczyli tej niedogodności byli w stanie otrzymać pomoc w sklepach Apple – tam ekran został naprawiony, o ile pracownik nie uznał, że działanie powstało bezpośrednio z winy użytkownika telefonu. Z powodu niejasnej polityki kwalifikowania urządzeń do naprawy, niektórzy użytkownicy byli odprawiani z kwitkiem, czego także można dowiedzieć się ze stron wsparcia technicznego.

Grafika: 1, 2

Źróło: GSMArena

The post iPhone’y rysują się zbyt łatwo – tak twierdzą klienci appeared first on AntyWeb.

Naładuje smartfona, odpali samochód w zimę. Oto powerbank idealny dla kierowców

0
0
powerbank rozruchowy (1)

Zima powoli daje o sobie znać. Drogowcy się chwalą, że już udało się im ją uprzedzić i zaskoczyć, a tymczasem posiadacze samochodów, które stoją „pod chmurką” drżą przed nocnymi mrozami, które znów rano przyprawią ich o frustrację i zmuszą do poszukiwania pomocy „u tego wrednego gbura spod dziesiątki, który ma dobry akumulator”. Tej zimy może być inaczej, bo ktoś wpadł na całkiem niezły pomysł, żeby połączyć powerbank z urządzeniem rozruchowym. Już wiecie o co poprosić Mikołaja?

Idea jest dość prosta i sama w sobie pewnie nie nowa. W urządzeniu wyposażonym w litowo-polimerową baterię o pojemności 9000 mAh umieszczono różne złącza. Pierwsze to standardowe USB 5V/2,1A, którego możemy użyć, żeby naładować tablet, smartfona lub smartwatcha. Drugie to natomiast EC5 emitujące prąd ciągły 8-12 V/90 A, a w szczytowych momentach zdolne do osiągnięcia poziomu rzędu 300 A. To wystarczająco, żeby uruchomić silnik większości samochodów benzynowych, motocykli, quadów itp.

powerbank rozruchowy (2)

Producent podkreśla, że wyposażył swój gadżet w mechanizmy ochrony przeciwprzepięciowej, a także zabezpieczył przed przegraniem i zwarciem. Naładujemy go za pomocą wejścia MicroUSB lub dedykowanego gniazda ładowarki. Trwa to dość długo, bo aż 3-4 godziny. Żywotność baterii to minimum 300 cykli ładowania. Warto wspomnieć też o diodzie LED pełniącej funkcję latarki. Może ona świecić w trzech kolorach  (białym, czerwonym lub niebieskim) oraz kilku trybach (np. nadawać sygnał S.O.S.).

powerbank rozruchowy (3)

Sprzęt jest sprzedawany w estetycznie wyglądającym etui, gdzie mieści się zarówno powerbank jak i całe okablowanie. Cena zwala trochę z nóg – w sprzedaży hurtowej to 420 złotych. Dla końcowego klienta prawdopodobnie będzie ona wyższa. Nie wiadomo jeszcze jak bardzo. Z drugiej strony pewnie finalnie i tak zaoszczędzimy więcej.

Na pewno nie jest to sprzęt dla każdego, ale jeżeli dotyczą Was problemy opisywane w leadzie (nie, nie mówię o drogowcach), to może warto rozważyć taką inwestycję? Gadżet sprawia wrażenie dość wszechstronnego, ale jednocześnie jest najdroższym powerbankiem, jaki kiedykolwiek widziałem. Cóż, najwyraźniej producent (lub polski dystrybutor) zdaje sobie sprawę, że może trafić na bardzo podatny grunt.

The post Naładuje smartfona, odpali samochód w zimę. Oto powerbank idealny dla kierowców appeared first on AntyWeb.

Viewing all 57285 articles
Browse latest View live