Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 65497 articles
Browse latest View live

Jak radzić sobie z internetowym hejtem?

$
0
0

Poniedziałkowe podsumowanie tygodnia dotyczy walki z internetowym hejtem. Temat nie jest nowy, ale niedawne zamieszanie z Filipem Chajzerem dowodzi, że warto o tym rozmawiać i przypominać o problemie.

The post Jak radzić sobie z internetowym hejtem? appeared first on AntyWeb.


Podobno nikt nie rozumie tej gry, nawet jej twórcy… ale jej produkcja ma się dobrze

$
0
0
death-stranding

Brak Death Stranding na E3

Każdy kto jest zainteresowany rozwojem gry Death Stranding mógł odczuć zawód w związku z faktem, iż żadne nowe materiały związane z tym tytułem nie pojawiły się na tegorocznym E3. Co więcej, przeczytałem że u niektórych wzbudziło to lekki niepokój… Nie mieli nawet małego fragmentu do zademonstrowania? Czyżby produkcja się przedłużała? Może coś poszło nie tak, tylko nie chcą o tym mówić… Właśnie tego typu myśli spędzały sen z powiek niektórych fanów Death Stranding – zgadza się, mimo iż gra nie wyszła, to można powiedzieć, że już ma wielu oddanych fanów (magia Kojimy).

Shawn Layden już grał

No więc jak to jest z tym Death Stranding? Ktokolwiek miał okazję w to zagrać? Okazuje się, że tak! Sony Interactive Entertainment America’s President, Shawn Layden grał już w najnowsze dzieło Kojimy i podzielił się tą informacją w swoim wywiadzie dla The Telegraph. Najważniejsze jest to, że człowiek ten zapewnia iż wszystko jest „up and running” i mógł po prostu zagrać w wybrany fragment gry.

Druga sprawa to fakt, że Layden był tak samo zmieszany dziełem Kojimy jak… każdy inny człowiek.

Nie mógłbym wam wyjaśnic o co chodzi w tej grze… – mówi Shawn Layden.

Co ciekawe, niekoniecznie chodzi tu o konieczność dotrzymania tajemnicy, bo nawet gdyby taki obowiązek nie ciążył na Laydenie to… prawdopodobnie czuł się zdezorientowany i nie zrozumiał zbyt wiele z chwil spędzonych z grą. Jak to mówił sam Kojima:

Rok temu zacząłem tłumaczyć zespołowi co chciałbym zrobić. Nikt mnie nie zrozumiał!

Mads Mikkelsen nie rozumie Death Stranding

Sam pamiętam jak jakiś czas temu czytałem, że Mads Mikkelsen nie do końca rozumie o co chodzi w Death Stranding… i dodał, że Kojima tworzy coś zupełnie nowego. Jakby się nad tym zastanowić, to pół biedy że aktor nie do końca rozumie danego tytułu (użycza swojego wizerunku, głosu, ale nie musi rozumieć całej fabuły, przynajmniej moim zdaniem), jednak co jeżeli ludzie tworzący grę nie do końca wiedzą… o co tak naprawdę chodzi? Dziwne. Chociaż może to tylko taka forma marketingu…

Mimo iż sam nie jestem żadnym fanem Kojimy oraz tworzonych przez niego gier, to pamiętam że trailer Death Stranding mnie po prostu zaintrygował – z drugiej strony wiem, że filmowy styl MGS-ów mnie męczył, więc pewnie z DS byłoby podobnie.

Źródło 1, 2

The post Podobno nikt nie rozumie tej gry, nawet jej twórcy… ale jej produkcja ma się dobrze appeared first on AntyWeb.

Pozycjonowanie w nowej rzeczywistości

$
0
0

Kupowanie linków, budowanie niskiej jakości zaplecza, świetnie prosperujące systemy wymiany linków, ukryty tekst na stronach internetowych – przeważnie z tego rodzaju działaniami kojarzyli się jeszcze do niedawna polscy pozycjonerzy.

W.H.: Rzeczywiście to nie brzmi dobrze, ale tak było wiele lat temu. Zresztą, tak działo się nie tylko w Polsce. Właściwie wszędzie na świecie używano różnych, nazwijmy to trików, które miały za wszelką cenę błyskawicznie podbić pozycję jakiejś strony WWW w wynikach wyszukiwania. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. SEO się zmieniło, bo zmieniły się także oczekiwania użytkowników Internetu.

Właśnie o tych zmianach chcielibyśmy porozmawiać. Od wielu lat jesteś częścią rynku SEO/SEM i aktywnie na nim działasz. Jak zmieniło się pozycjonowanie stron internetowych na przestrzeni ostatnich kilku lat?

W.H.: Przede wszystkim uległa zmianie mentalność pozycjonerów. Dla niektórych była to naprawdę trudna transformacja, ale konieczna po tym, jak zmiany wprowadziło Google. Można powiedzieć, że Amerykanie wywrócili ten rynek do góry nogami. Jednak takie były oczekiwania użytkowników. Panda, Pingwin i inne algorytmy wykonały swoje zadanie. Gdy porównuję nasz obecny rynek SEO z tym sprzed pięciu czy sześciu lat, nie mogę wyjść z podziwu, jak wiele się zmieniło. Jeszcze kilka lat temu pozycjonerzy szli na ilość, nie na jakość. Powszechne było zdobywanie ogromnej ilości backlinków, gdzie tylko się dało; korzystano chętnie z farm linków, katalogów stron i ze spamerskiego zaplecza. W tamtym czasie nikt nie myślał o tym, aby do tworzenia contentu stron zatrudniać dobrych copywriterów, taniej było wygenerować automatycznie synonimizowany tekst. Nikt nie przejmował się optymalizacją stron ani jakością umieszczanych na nich treści.

Dziś takie pozycjonowanie nie odniosłoby skutku?

W.H.: Doszło do zmiany jakościowej. Ludzie szukają przede wszystkim wartościowych treści, ciekawych informacji. Nawet content typowo rozrywkowy musi trzymać pewien poziom. Google próbuje zaspokoić te oczekiwania, co wychodzi tak naprawdę wszystkim na dobre, bo ogranicza się spam w Internecie.

Jednak nie zaprzestano złych praktyk w SEO?

W.H.: Do końca nie da się ich wyeliminować. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie próbował „starych” praktyk. Jednak szybko przekona się, że na samych kiepskiej jakości linkach, niezależnie od ich liczby, daleko nie zajedzie. To świat SEO sprzed kilku lat. Polscy pozycjonerzy musieli zmienić tok myślenia. Dziś promocja serwisu w Internecie to już nie tylko zdobywanie backlinków, ale staranne opracowywanie strategii reklamowych, dostosowywanie ich do zmieniających się trendów. Dziś polska branża SEO, podobnie jak w Londynie, w którym Internetum ma swoją siedzibę oraz w innych krajach, przykłada dużą wagę do optymalizowania serwisów nie tylko pod roboty indeksujące, ale przede wszystkim pod użytkowników. Bardzo ważny jest wysokiej jakości content, który generuje duży ruch. Ważny jest także UX, szczególnie w branży e-commerce, czyli tak naprawdę nastawienie się przede wszystkim na użytkowników. Skuteczne pozycjonowanie wymaga dobrania odpowiedniej taktyki działania, a także nieustannego analizowania i reagowania na wszelkie zmiany.

Jaka jest w tym wszystkim rola content marketingu?

W.H.: Tak, to modny buzzword. Bez wątpienia content marketing mocno wspiera SEO. Coraz więcej poważnych graczy na rynku internetowym, ale także wiele mniejszych serwisów i sklepów online inwestuje w marketing treści. To trend globalny. Ten rozwój dobrze widać w publikowanych co jakiś czas raportach Content Marketing Institute, z których wynika, że z roku na rok coraz więcej marketerów przywiązuje duże znaczenie do marketingu treści, a budżety przeznaczane na ten cel nieustannie rosną. Content marketing to właśnie odpowiedź na zapotrzebowanie na wartościowe treści. To już nie tylko walka o backlink, ale budowanie wizerunku, pozycji eksperta, a w konsekwencji możliwość przyciągnięcia potencjalnych klientów. Profesjonalne artykuły to dobry sposób na promowanie marki i serwisu wśród wybranej grupy docelowej. Poza tym marketing treści pomaga zdywersyfikować profile linków, a wyszukiwarki promują wysokiej jakości treści, ciągnąc tym samym w górę pozycjonowane serwisy. Wygląda na to, że content marketing zadomowił się na dłużej w branży SEO/SEM. Być może za jakiś czas pojawi się nowy trend w pozycjonowaniu. To zupełnie normalne. Tak naprawdę branża SEO/SEM w Polsce i na świecie ciągle przechodzi duże zmiany. Działania Google wymuszają nieustanne poszukiwanie nowych rozwiązań.

No właśnie, porozmawiajmy o tych działaniach Google, o ostatnich zmianach. Czy widać w tym jakiś silny trend?

W.H.: W ostatnich latach wiele się działo w Google, również w 2016 roku. Z prawej kolumny wyszukiwarki zniknęły płatne wyniki, dołożono za to dodatkową reklamę na górze wyników. Otrzymaliśmy nowy panel AdWords, pojawiło się nowe narzędzie analityczne Google Optimize. Wprowadzenie Direct Answer pozwoliło na wybicie się serwisów na sam szczyt wyszukiwania, gdy ich treść odpowiada bezpośrednio na pytanie użytkownika. Oznacza to klikalność na poziomie nawet 80%. To wymusiło z kolei odpowiednią optymalizację contentu. Nie można również zapominać o ostatniej aktualizacji algorytmu Pingwin, który zaczął działać w czasie rzeczywistym, szybciej oddziałując na strony WWW.

Jeśli mówimy o silnym trendzie, to bez wątpienia jest to mobile. Ten kanał generuje coraz większy ruch w sieci. Wprowadzono AMP i tak naprawdę wszyscy przygotowują się na nieuchronny Mobile First. To staje się już faktem. Coraz silniejszy jest także trend zapytań głosowych, z czym również musi sobie poradzić branża SEO, a także wzrost zapytań z „długiego ogona”.

Takich pozytywnych zmian życzmy zatem całej branży.

Artykuł powstał we współpracy z firmą Internetum

The post Pozycjonowanie w nowej rzeczywistości appeared first on AntyWeb.

UFO czy AFO. Czym do Polski przyleci ekstrawagancki Trump? [cz. 1]

$
0
0

Trump, którego będziemy gościć w Polsce w dn. 5-6 lipca, znany jest ze swej daleko posuniętej ekstrawagancji, jakiej dotychczas nie widzieliśmy w wykonaniu bodaj żadnego współczesnego zwierzchnika administracji rządowej USA. Odpowiedź na pytanie, czym przyleci, nie była przez krótką chwilę oczywista. Że będzie to AFO, czyli Air Force One, to jasne. Tyle, że tym akronimem formalnie określa się każdą maszynę, na pokładzie której podróżuje urzędujący prezydent. Niczym efemeryda pojawiła się pogłoska, że Trump może przylecieć swoim prywatnym Boeingiem 757, którym jako kandydat na prezydenta podróżował podczas swojej kampanii wyborczej. Tym bardziej, że ten samolot wydaje się nad wyraz komfortowy i, kto wie, czy nie najbardziej trafia w gust tego prezydenta.

Queen of the Skies. King of the World.

Szybko jednak pogłoska została zdementowana, bo i zapewne Secret Service nie pozwoliłaby Trumpowi na ekstrawagancję podróżowania czymś innym niż prezydenckim Jumbo Jetem, Boeingiem 747, który ogólnie zyskał przydomek “Królowej Przestworzy”. Tylko bowiem ten samolot może zapewnić POTUS-owi wymagany poziom bezpieczeństwa i jednocześnie zdolność do zarządzania krajem poza jego granicami, także w sytuacjach kryzysowych. W końcu USA to czołowe supermocarstwo z atomowym arsenałem, gdzie wiele kluczowych decyzji skupia się w jednych rękach. Ten samolot to nie tylko środek lokomocji – to wszechstronne centrum dowodzenia.

Zanim zagłębimy się w detale, rzut oka na żegnaną przez warszawskie Okęcie w lipcu ub. roku maszynę na pokładzie z prezydentem Obamą.

Odrzutowy JFK

W powszechnej świadomości Air Force One to po prostu Jumbo Jet POTUS-a, bodaj najbardziej rozpoznawalny samolot świata, a dzięki m.in. Harrisonowi Fordowi także ikona popkultury. W uproszczeniu przyjmiemy zatem, że AFO to po prostu ten najbardziej znany Jumbo Jet, Boeing 747, symbol Stanów Zjednoczonych na równi ze Statuą Wolności, Kapitolem, Wielkim Kanionem i Niagarą.

Obecny AFO wszedł do służby 27 lat temu, z początkiem lat 90-tych ubiegłego stulecia. Zastąpił poprzednika, którym był odpowiednio zmodyfikowany Boeing 707, samolot pochodzący konstrukcyjnie z zupełnie innej epoki, z początków ery cywilnego lotnictwa odrzutowego, o czym mogliście przeczytać w innym wpisie. Użytkowany obecnie Boeing 747 został opracowany na podstawie serii 200, która święciła największe triumfy w latach 70-tych i 80-tych.

Pierwszym prezydentem USA, który mógł podróżować na pokładzie “służbowego” odrzutowca, był John F. Kennedy. Na pewno pasowało to do nowoczesnego wizerunku JFK. Na pokładzie pierwszego odrzutowego AFO prezydent Kennedy poleciał w 1963 r. do Niemiec, aby tutaj wypowiedzieć słynne słowa solidarności: “Ich bin ein Berliner”.

Ale w latach 80-tych B707 był już zdecydowanie przestarzały, stąd Siły Powietrzne USA zakupiły od Boeinga dwa egzemplarze Boeinga 747 – Królowej Przestworzy, płacąc łącznie ponad 600 mln dolarów (ok. 1,2 mld wg dzisiejszej wartości). Jednak daleko tym statkom powietrznym, noszącym oznaczenie “Boeing 747 VC-25A” do samolotów, jakie są używane do codziennych, “cywilnych” operacji lotniczych. Maszyny zostały gruntownie przebudowane, a wiele elementów zmodyfikowanego wyposażenia jest objętych tajemnicą. Jednak już to, co wiemy, budzi podziw.

Może już nie igła, ale za to bezlik ekstrasów

Czym różni się prezydencki Boeing 747 VC-25A od swego “cywilnego” pierwowzoru, modelu 747-200? Zbierzmy garść najważniejszych faktów:

  • AFO zabiera na pokład tylko 76 pasażerów, natomiast zwykły B747 – nawet ponad 400. Jak łatwo się domyśleć, AFO daje swoim gościom nieporównanie więcej komfortu i bezpieczeństwa.
  • Prezydencki B747 oferuje pasażerom 370 m kw. powierzchni pokładowej. Górny poziom przeznaczony jest dla załogi (26 osób), cały środkowy – dla pasażerów, dolny to przestrzeń bagażowa.
  • Środkowy pokład to, idąc od wydatnie pięknego nosa Boeinga 747, część stricte prezydencka z jego biurem, sypialnią i łazienką. Tuż obok tych pomieszczeń znajdziemy ambulatorium, które może służyć za salę operacyjną.
  • Za częścią prezydencką umieszczona jest kuchnia, następnie biura współpracowników prezydenta oraz sala konferencyjna. Z tyłu rozlokowane mniejsze sale przeznaczone do różnych spotkań.
  • Prezydencki Boeing może tankować w powietrzu, co dodatkowo przy zasięgu ok. 13.000 km na jednym tankowaniu czyni go bardzo uniwersalnym środkiem transportu. Samolot dysponuje bezpiecznymi systemami łączności, na które składa się m.in. ponad 80 telefonów.
  • Wynosząca 380 km długość okablowania tego Boeinga jest dwukrotnie większa niż seryjnej maszyny. Urządzenia elektroniczne na pokładzie tego statku powietrznego zabezpieczone są przed skutkami tzw. impulsu elektromagnetycznego powstającego po wybuchu atomowym.
  • AFO potrafi bronić się przed atakiem rakietowym z ziemi i z powietrza.

Większość informacji o systemach bezpieczeństwa AFO jest utajniona. Jedno jest (prawie) pewne – kapsuły ratunkowej dla POTUS-a, znanej choćby z filmu “Air Force One” z Harrisonem Fordem, w rzeczywistej maszynie nie uświadczymy.

AFO nie AFO, a Trump bawi się … spinnerem

Jak widzimy, prezydencki Jumbo Jet został za poważne pieniądze poważnie zmodyfikowany do poważnych zadań. Tak też było 11 września 2001 r., w dniu pamiętnego ataku na nowojorskie wieże World Trade Center, kiedy to prezydent Bush znalazł się w na pokładzie AFO w związku z zagrożeniem. Dociekliwi czytelnicy mogą sięgnąć do zapisu wielce nerwowej sytuacji, jaka panowała wtedy na pokładzie prezydenckiego B747. Bush w swoim teksańskim stylu zapowiadał na pokładzie AFO twardy rewanż:

Jesteśmy na wojnie. Kiedy dowiemy się, kto to zrobił, nie będzie on zadowolony, że to ja jestem prezydentem. Ktoś za to zapłaci .

Kiedy AFO był już w powietrzu w ten pełen napięcia dzień z prezydentem Bushem na pokładzie, doszło do incydentu, który w efekcie okazał się niegroźny. W niebezpiecznej bliskości samolotu POTUS-a pojawiła się inna maszyna, która nie odpowiadała na wezwania i miała wyłączony transponder identyfikujący statek powietrzny. Wieża kontroli lotów zakomunikowała załodze AFO:

Air Force One, za Wami i w zasadzie nad Wami macie samolot, który zniża w Waszym kierunku, nie mamy z nim kontaktu – wyłączyli responder. [zamiast ‚transponder’]

Ale Boeing 747 VC-25A jest świadkiem nie tylko wiekopomnych słów i czynów przywódców czołowego supermocarstwa, od których zatrwożona historia zmienia bieg. Zapewne znacie modny obecnie gadget, jakim jest “fidget spinner”, któremu co poniektórzy zarzucają, że jest narzędziem okultyzmu. Okazuje się, że ta zabawka daje też odprężenie pasażerowi prezydenckiego Jumbo, młodemu Barronowi Trumpowi, który potrafi ocieplić nieokrzesany wizerunek taty.

To be continued…

W drugiej części poświęconej AFO będziecie mogli przeczytać, czym lata POTUS w razie wojny, co to jest Air Force Two oraz Executive One Foxtrott. I czy następny AFO będzie Airbusem i co ma do tego Ukraina. Ponadto zamieścimy infografikę o AFO mogąca służyć za podręczną ściągawkę na czas wizyty Trumpa. Zapraszamy już za tydzień.

Zdjęcia: [2]  – Gunnery Hernandes, [3] – Pete Souza / Biały Dom


Przeczytaj poprzednie wpisy na Antywebie z cyklu poświęconego lotnictwu:

Pan Ronaldo? Nie wyląduje. Niech poczyta o bonsai i Jumbolino.
Kult jednostki na Okęciu? Tak, i to jeszcze jaki!
Boeing napędzany olejem po frytkach. Leciałeś takim? Bo Travolta tak.
Emir jeden, a katarów trzy

The post UFO czy AFO. Czym do Polski przyleci ekstrawagancki Trump? [cz. 1] appeared first on AntyWeb.

Każdy z nas będzie mógł zostać współwłaścicielem Play – szykuje się wielki debiut giełdowy

$
0
0
play logo

Play jest drugim co do wielkości telekomem w Polsce pod względem raportowanej liczby klientów – na koniec pierwszego kwartału bieżącego roku było ich 14,3 mln. W tym czasie jego rynkowy udział wynosił ponad 27% – świetny wynik, zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę, że pod koniec 2008 roku było to mniej niż 5%. Biznes szybko urósł i wydaje się stabilny, ale jego właściciele od jakiegoś czasu szukają pomysłu na dalszy rozwój. W końcu padło na debiut giełdowy.

Szykuje się do niego spółka Play Communications – właściciel P4, czyli operatora sieci komórkowej Play. Mapa spółek, których dotyczy ta historia, jest dość zawiła, więc w ramach uproszczenia napiszę, że akcje chcą sprzedać islandzki miliarder Thor Bjorgolfsson, uznawany przez wielu za ojca Play oraz grecki biznesmen Panos Germanos. W ubiegłym roku głośno mówiło się, że panowie chcą sprzedać polski telekom, ale nie znaleźli się chętni, by zapłacić tyle, ile żądali właściciele. Na pierwszy plan wysunął się zatem pomysł z debiutem giełdowym Play.

Aktywa spółki wyceniane są na 12 mld złotych, wartość sprzedawanych akcji może znacznie przekroczyć 2 mld złotych (bliżej 2,5 mld) i będzie to największy debiut prywatnej spółki w historii GPW. W raporcie napisano, że:

– Oferta obejmuje ofertę publiczną skierowaną do inwestorów detalicznych, uprawnionych pracowników i inwestorów instytucjonalnych w Polsce oraz ofertę za granicą skierowaną do inwestorów instytucjonalnych.

Tym samym, za jakiś czas każdy z nas będzie mógł zostać współwłaścicielem Play. Warto? Spółka będzie oczywiście przekonywać, że tak, a w ramach argumentu wskazuje na wysokie środki przeznaczone na dywidendę – tylko w przyszłym roku miałoby to być 650 mln złotych. Co z pracownikami wspomnianymi we wstępie? Mogą liczyć na akcje sprzedawane z 15-procentowym rabatem od ceny emisyjnej. Są jednak dwa zastrzeżenia: maksymalna wartość pojedynczego pakietu takich papierów wartościowych nie może przekroczyć 25 tysięcy złotych, a pracownik nie będzie mógł sprzedać akcji przez rok. Czy na pakiety mogą liczyć wszyscy pracownicy, także ci zatrudnieni w call center i salonach? Przekonamy się.

Pieniądze pozyskane z debiutu mają być przeznaczone m.in. na wykup części obligacji – właśnie w taki sposób finansowano wcześniej rozwój firmy. Oczywiście swoje chcą też zarobić akcjonariusze spółki. Zaznacza się przy tym, że operator nie zamierza osiąść na laurach – nakłady inwestycyjne mają być dość wysokie, przyspieszyć powinna rozbudowa własnej sieci komórkowej. Przewiduje się wzrosty wyników, nakręcać ma to m.in. dalsza penetracja rynku przez smartfony i wynikający z tego przyrost transmisji danych, budowanych wokół tego usług. Pewnie w najbliższych miesiącach pojawi się sporo dyskusji i opracowań poświęconych perspektywom tego gracza. Wszak mowa o rekordowym debiucie…

Pisząc krótko: dzieje się. To informacja nie mniej istotna niż doniesienia o roamingu w Play bez dodatkowych opłat. Ciekawszy stanie się temat rywalizacji telekomów w Polsce, bo rozszerzony zostanie wątek giełdowy. Zakładam, że ciekawostek w tej kwestii będzie przybywać. Ciekawe, czy podobnie będzie z osobami zainteresowanymi akcjami tego gracza?

The post Każdy z nas będzie mógł zostać współwłaścicielem Play – szykuje się wielki debiut giełdowy appeared first on AntyWeb.

Orange: Nie było żadnych wspólnych ustaleń, co do roamingu w UE

$
0
0

Przede wszystkim, problem dotyczył niskich kosztów tych usług w naszym kraju, w porównaniu z innymi krajami europejskimi oraz wysokimi stawkami hurtowymi, zwłaszcza za transfer danych (max 7,7 euro/GB). W wyniku czego nasi operatorzy muszą płacić większe stawki zagranicznym operatorom, ci zaś mniejsze naszym, to ma powodować wysokie koszty naszych telekomów, które zmuszone są dopłacać do swoich usług.

Te i inne kwestie przyczyniły się do tego, że początkowo nasi operatorzy nie zastosowali się do zasady Roam Like At Home (RLAH), oferując jedynie w niektórych ofertach abonamentowych pule darmowych rozmów odebranych, a za pozostałe usługi zastosowali dodatkowe opłaty.

Zaczął Play, 13 maja, udostępniając pierwszą wersję swojego cennika, o czym pisaliśmy Wam we wpisie Roaming bez dodatkowych opłat nie dla Polaków. Złudzeń, co do tego nie pozostawił później, zarówno T-Mobile jak i Plus, którzy zastosowali podobną strategię przy konstruowaniu swoich nowych cenników roamingowych.

I kiedy wydawało się, że rzeczywiście RLAH nie będzie dotyczył polskich klientów, Orange zaprezentował swój cennik, który po części odzwierciedlał zamysł zasady Roam Like At Home. Po części, bo nie dotyczył klientów ofert na kartę, nawet tych, którzy mieli wykupione nielimitowane pakiety na rozmowy czy wiadomości.

Po tym ogłoszeniu zaczęły pojawiać się informacje, że operatorzy wspólnie uzgodnili własne zasady ustalania cenników, a Orange wyłamał się z tych ustaleń. Zapytaliśmy o to niedawno rzecznika Orange, Wojciecha Jabczyńskiego. Oto, jakie odpowiedzi uzyskaliśmy w tej sprawie:

Antyweb: Czy możesz powiedzieć jak wyglądały rozmowy z UKE i innymi operatorami na temat stawek i wprowadzenia RLAH?

Wojciech Jabczyński: Operatorzy spotykali i dyskutowali z regulatorem w ramach PIIT. Tego typu formuła konsultacji nie jest ewenementem. Po zakończeniu rozmów każdy z operatorów indywidualnie podejmował ostateczne decyzje, co do kształtu oferty roamingowej, którą zaproponuje swoim klientom.

Skoro nie było wspólnie ustalonych stawek to, dlaczego wszyscy byli tak zaskoczeni decyzją Orange o wprowadzeniu darmowego roamingu. Branża mówi, że czuje się oszukana.

Orange Polska nie wprowadził darmowego roamingu. Roaming jest usługą płatną w myśl zasady Roam Like At Home. Dlaczego inni operatorzy byli zaskoczeni nie jest pytaniem do Orange, tylko do tych operatorów.

Czy decyzja o wprowadzeniu RLAH była decyzją lokalną czy globalną (Orange France wprowadził RLAH już wcześniej)?

Decyzja została podjęta w Polsce przez Zarząd Orange Polska.

Ile będzie was kosztować RLAH – jaką stratę z tytułu darmowego roamingu poniesiecie?

Do końca tego roku koszt wprowadzenia roamingu na nowych zasadach szacujemy na poziomie ok. 50 mln zł EBITDA.

Jak bardzo wzrosła liczba przenosin numerów do Orange, po ogłoszeniu RLAH? Widzicie efekt tej decyzji w liczbach?

Oferta Orange Polska jest atrakcyjna, dlatego liczymy, że klienci będą ją wybierali. W tej chwili jest zdecydowanie za wcześnie na konkrety. Nowa oferta roamingową weszła w życie 15 czerwca.

Ile według was powinna wynosić hurtowa stawka za 1 GB w roamingu? Wszyscy polscy operatorzy twierdzą, że jest teraz bardzo wysoka.

Trudno jednoznacznie określić dokładną wysokość roamingowej stawki za usługi transmisji danych, ale w sposób ekspercki można dokonać porównania z cenami detalicznymi usługa „data” na rynku krajowym. W naszej opinii stawki hurtowe powinny dawać przestrzeń do właściwej marży na rynku detalicznym.

Na jakiej zasadzie zostały wyliczone GB dla klientów abonamentowych do wykorzystania w UE?

Liczba GB dla klientów abonamentowych do wykorzystania w UE została wyliczona na podstawie zasady Fair Use Policy określonej w rozporządzeniu. Dokument ten zawiera konkretny wzór do wyliczenia, na podstawie którego liczba GB w roamingu = opłata abonamentowa netto/stawka hurtowa za 1GB w wysokości 7,7 EURO X2. Wzór ma zastosowanie tylko do tzw. pakietów open bundle, które zawierają pakiet GB i w których jednostkowa opłata za 1GB (opłata abonentowa / ilość GB w ramach abonamentu) jest niższa niż stawka hurtowa (7,7 EURO za 1 GB). Przykład: plan taryfowy z limitem 20GB w cenie 39,99 zł brutto (32,51 zł netto); cena hurtowa za 1GB = 7,7EUR (32,41 zł). Sprawdzamy czy cena jednostka jest niższa stawka hurtowa (32,51/20 = 1,63 zł) => cena jednostkowa jest niższa niż cena hurtowa. Wyznaczamy limit GB w roamingu (32,51/32,41 X2 = 2,01 GB).

Co się stało później? Pierwszy zareagował T-Mobile, który jest jednocześnie drugim po Orange międzynarodowym operatorem, świadczącym swoje usługi w Polsce. Tym razem T-Mobile w swojej ofercie roamingowej zastosował się w pełni do nowych zasad i zniósł dodatkowe opłaty dla klientów abonamentowych i na kartę.

Tuż po tym, głos w sprawie zabrała Anna Streżyńska, w odpowiedzi na list Róży Thun, która ostro skrytykowała Panią Minister Cyfryzacji, za to, że stanęła w obronie polskich operatorów, którzy nie zastosowali się do zasady RLAH. Wyjaśniała przy tym, że koszty jakie poniosą polscy operatorzy w wyniku nowych regulacji, zostaną przerzucone na klientów. Zaznaczając jednocześnie, że w uprzywilejowanej pozycji są właśnie Orange i T-Mobile, którzy zbilansują sobie te koszty, zyskami na innych rynkach.

Jestem uczulona na populizm. Komisja Europejska uprawia bardzo populistyczną politykę, która nie patrzy na to, co ile kosztuje. Nie ma darmowych połączeń. Jeśli gdzieś się nie pokrywa kosztów to ci, którzy ponoszą z tego tytułu straty odbijają je sobie gdzie indziej. W Polsce problem polega na tym, że mamy dwóch operatorów, którzy są globalnymi koncernami i dwóch lokalnych. Globalne mogą zrealizować pomysły KE, odbijając sobie regulacje np. na rynkach afrykańskich, gdzie zwrócą im się koszty. Tym samym tworzą nieuczciwą konkurencję, by wyeliminować innych graczy z rynku. Ci, którzy działają na rynku krajowym muszą ponieść wszystkie straty sami.

Podsumowując: koszty tego, że jeżdżę za granicę i stamtąd rozmawiam pokryje ktoś, kto płaci rachunek w Polsce i się stąd nigdy nie rusza, bo koszty gdzieś muszą być pokryte. Rozproszy się to po prostu na wszystkich klientów danej sieci. Ta podwyżka będzie.

Niemniej pozostali operatorzy lokalni, czyli Play i Plus, nie mogli odpuścić tematu, w obawie o odpływ klientów, zastosowali się również do nowych zasad i poprawili swoje cenniki. Najpierw uczynił to Play, po czym Plus, a na sam koniec Orange, w pełni się zastosował i udostępnił podobne zasady dla swoich klientów w ofertach na kartę.

Tak więc można powiedzieć, że od 15 czerwca wszyscy klienci „wielkiej czwórki” mogli bez przeszkód korzystać ze swoich nielimitowanych pakietów na rozmowy czy wiadomości w UE, tak samo jak w kraju, a z transferu danych w ograniczonych pulach, wyliczanych według zaleceń uzgodnionych w UE.

W takim razie, czy to koniec tej sagi pod tytułem RLAH w Polsce? W swojej obszernej odpowiedzi do Róży Thun, wysłanej 14 czerwca 2017 r., Anna Streżyńska podtrzymuje swoje poprzednie wypowiedzi, utrzymując, że zaistniała sytuacja stawia w uprzywilejowanej pozycji dwóch operatorów (T-Mobile i Orange).

Rozporządzenie, o którym Pani wspomina, stawia w uprzywilejowanej pozycji dwóch operatorów, posiadających infrastrukturę nadawczą w całej Europie i mogących amortyzować koszty związane ze stawkami hurtowymi. Literalne podejście do zasady „Roam like at home” powoduje, że operatorzy z infrastrukturą jedynie krajową muszą ponosić znacznie większe koszty, co z kolei zaburza uczciwą konkurencję. Taka sytuacja kończy się podwyżkami opłat dla użytkowników, jak miało to miejsce w Wielkiej Brytanii czy Danii. Dlatego przed wejściem w życie rozporządzenia Ministerstwo Cyfryzacji wraz z UKE wypracowały wspólne stanowisko w pracach nad rozporządzeniem, które miało chronić interesy wszystkich użytkowników telefonii komórkowej w Polsce. Uważam, że niesprawiedliwa byłaby sytuacja, w której z uwagi na grupę obywateli korzystających z roamingu przez okres wakacji lub innych okazjonalnych pobytów, wszyscy użytkownicy w Polsce mieliby płacić wyższe stawki za połączenia.

W dalszej części zapewnia, że polski rząd aktywnie zabiegał o jeszcze mniejsze stawki hurtowe pomiędzy operatorami, które w rezultacie i tak zostały ustalone na wysokim poziomie dla naszych rodzimych operatorów. A oceniając skutki tego stanu rzeczy, przywołuje raport EY, według którego w niektórych krajach Europy zastosowano już różne mechanizmy, minimalizujące straty niektórych operatorów.

To co zaszło na polskim rynku w ostatnich dniach (dostosowanie się przez operatorów do wymogów KE – a zachodzi pytanie czy całkowite), oceniam wyłącznie jako próbę zapobieżenia odpływowi bazy klientów i desperacką walkę o utrzymanie rynku. Nie znamy w tej chwili dalszych planów operatorów. Zaprezentowany 5 czerwca Raport EY wskazuje, że w odpowiedzi na wejście w życie RLAH w wielu państwach UE wystąpiły negatywne zmiany na rynku. Są to m.in. wyłączenie usługi roamingu; złożenie wniosków o dopłaty; wprowadzanie abonamentów krajowych; oparcie taryf roamingowych o krajową cenę detaliczną; podwyżka cen dla wszystkich; modyfikacja regulaminów i promocji; oferowanie bonusów tylko w ofertach krajowych. Dla każdej z tych możliwości istnieje przynajmniej jeden przykład w którymś z państw UE. To pokazuje, że na poziomie UE operatorzy nie zastosowali jednego podejścia, a skutki nowych przepisów dla rynku detalicznego mogą być daleko idące.

Zapowiada też dalsze rozmowy, mające na celu uniknięcie negatywnych skutków nowych zasad w naszym kraju.

Sensem dalszych rozmów nad stosowaniem rozporządzenia powinno być uniknięcie zakłóceń na polskim rynku i utrzymanie niskich cen i szerokiej dostępności usług dla wszystkich Polaków. Liczymy w tym zakresie również na Pani wsparcie – zmiany na polskim rynku mogą mieć negatywne skutki dla wszystkich konsumentów. Stąd mój głos w debacie publicznej na ten temat.

Dość obrazowo przedstawił sprawę Virgin Mobile, prezentując wyliczenie hipotetycznej sytuacji, kiedy to zagraniczny turysta wraca do swojego kraju z wykupionym abonamentem w VM za 19 zł. Przy założeniu, że wykorzysta przez miesiąc 100 minut, 200 SMS-ów i 1,25 GB, Virgin Mobile będzie musiał zapłacić zagranicznemu operatorowi 76 zł, czyli prawie 4 razy więcej niż zarobili.

Drodzy, Wczoraj upłynął termin wyznaczony przez Unię Europejską na wdrożenie nowych zasad rozliczania roamingu na…

Opublikowany przez Virgin Mobile Polska na 16 czerwca 2017

Takie wyliczenie wprawdzie nie będzie tożsame w Play i Plusie, bo mają swoją infrastrukturę, z której korzystają zagraniczni turyści w naszym kraju, ale myślę, że będą to podobne straty, gdyż o wiele więcej jest Polaków wyjeżdżających za granicę niż klientów zagranicznych operatorów, przyjeżdżających do naszego kraju.

Czy i jak zareagują na to w przyszłości polscy operatorzy pozostaje kwestią otwartą. Wszystko zależy od tego, jak duże straty będą ponosili na tym polu. Najbliższe dane poznamy już po wakacjach, bo przed nami bez wątpienia najbardziej gorący okres w roku w tym temacie. Ale już dziś jest pewne, że najwięcej stracą Plus i Play, co rodzi słuszne obawy o zachwianie uczciwej konkurencji na polskim rynku telekomunikacyjnym. Wydaje się więc, że dalsze rozmowy na ten temat są nieuniknione i podejrzewam, że polski regulator będzie musiał interweniować i zastosować nowe rozwiązania, obowiązujące wszystkich operatorów.

Photo: mast3r/Depositphotos

The post Orange: Nie było żadnych wspólnych ustaleń, co do roamingu w UE appeared first on AntyWeb.

Wielki koncern buduje najdroższą fabrykę w swojej historii. Wszyscy skorzystamy

$
0
0

Bosch to korporacja, która większości z nas kojarzy się z wiertarkami i zmywarkami. Sprzęt ceniony, choć wiele osób stwierdzi pewnie, że dzisiaj korzystający z marki i renomy wypracowanej w poprzednich dekadach. W tym wszystkim trzeba pamiętać, że firma działa na wielu polach, tworzy m.in. technikę przemysłową czy motoryzacyjną. Mówisz Bosch, myślisz samochód? Raczej nie. Tymczasem w 2016 roku samochód zjeżdżający z taśmy produkcyjnej miał średnio 9 chipów tego producenta. Ten wynik powinien rosnąć w kolejnych latach.

Zadbać ma o to fabryka budowana w Dreźnie. Zakład powinien powstać jeszcze w tej dekadzie, na początku kolejnej ruszy produkcja, przy której pracę znajdzie 700 osób. Wytwarzane będą tam wafle krzemowe: największe z obecnie stosowanych, 300-milimetrowe (12 cali). Rozmiar ma znaczenie, ponieważ popyt na te produkty rośnie dynamicznie. Chipy z Drezna będą wykorzystywane w segmentach smart home i smart city, szeroko pojętego Internetu rzeczy. Kluczowym odbiorcą może się jednak okazać sektor motoryzacyjny.

Korporacja Bosch szykuje się na automatyzację jazdy. Chociaż sama nie produkuje pojazdów, to dzięki niej o nowoczesnych pojazdach mogą myśleć koncerny motoryzacyjne. Sytuacja podobna do tej z Mobileye– większość osób myśli, że technologie umożliwiające autonomiczną jazdę to dzieło BMW albo Volvo – rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. W całym procesie tworzenia nowego rynku, transformacji sektora motoryzacyjnego biorą udział setki firm, o których albo nie słyszeliśmy albo nie kojarzymy ich z samochodami.

Ciekawe w opisywanym projekcie jest to, że zakład powstanie w Niemczech. Jeśli wszystko pójdzie po myśli polityków i decydentów firmy, stworzenie fabryki będzie współfinansowane przez niemiecki rząd oraz struktury unijne. Ulokowanie takiego zakładu w kraju ma znaczenie wręcz strategiczne – zmniejsza się ryzyko przechwycenia technologii przez inne firmy, inne kraje. To szczególnie ważne teraz, gdy chluba niemieckiej gospodarki, korporacja Kuka, trafia w chińskie ręce, a nasi zachodni sąsiedzi zastanawiają się czy przesadzili w kontaktach gospodarczych z Państwem Środka i dali się zwyczajnie podejść.

Czy dla nas powstanie tego zakładu ma jakieś znaczenie? Tak – będziemy odbiorcami wyprodukowanych w nim podzespołów. Chipy, które stworzy Bosch trafią do naszych samochodów, sprzętów domowych oraz systemów miejskich. To po prostu kolejne potwierdzenie, że idzie nowe. Firma nie decyduje się na tak wielką inwestycję przeczuwając, że coś może się wydarzy: ona wręcz inicjuje zmiany. Będą półprzewodniki w odpowiedniej cenie, będą i nowe implementacje. W pewnym stopniu jest to także sygnał, że w biznesie nowych technologii Europa nadal może być w grze – pisałem kiedyś, że to sektor opanowany przez Amerykanów i Azjatów, głównie Chińczyków. Może jest jeszcze nadzieja dla Starego Kontynentu…

The post Wielki koncern buduje najdroższą fabrykę w swojej historii. Wszyscy skorzystamy appeared first on AntyWeb.

NASA odkryła 10 planet – każda z nich może być nową Ziemią

$
0
0
kepler

Wczoraj w Ames Research Center lub po prostu NASA Ames odbyła się konferencja prasowa, podczas której pełniący funkcję Kepler program scientist in the Astrophysics Division of NASA’s Science Mission Directorate in Washington pan Mario Perez oraz inni naukowcy z NASA przedstawili katalog zawierający 219 kandydatek na egzoplanety, z czego 10 ma rozmiary zbliżone do planety Ziemia oraz znajduje się w ekosferze swoich gwiazd – oznacza to, że może tam występować woda w stanie ciekłym, a to z kolei jest przez nas uznawane za warunki, które bardziej sprzyjają temu, aby gdzieś rozwinęło się życie (ew. sami tam kiedyś polecimy na wakacje, ale najpierw niezbędna będzie jakaś rewolucja technologiczna, która nam to umożliwi).

Kosmiczny Teleskop Keplera

Kosmiczny Teleskop Keplera został umieszczony na orbicie heliocentrycznej 7 marca 2009, a jego zadaniem jest odkrywanie egzoplanet, rozmiarami zbliżonych do Ziemi oraz mogących się znajdować w  strefie zamieszkiwalnej, czyli takiej, w której ze względu na panujące tam warunki istnieje możliwość powstania organizmów żywych.

Informacja na temat najnowszych odkryć Keplera jest efektem pierwszych 4 lat jego pracy oraz identyfikacji egzoplanet z fragmentu nieba w gwiazdozbiorze Łabędzia (Cygnus constellation). Najnowszy katalog 219 kandydatek na egzoplanety zwiększa liczbę kandydatek do 4034, z czego 50 posiada rozmiary zbliżone do Ziemi.

super-Ziemie i mini-Neptuny

Co ciekawe, obserwacje mogą również sugerować, że w Drodze Mlecznej małe planety dzielą się głównie na skaliste dwie grupy: „super-Ziemie” albo gazowe „mini-Neptuny”. Przynajmniej tak sugeruje praca zatytułowana “The California-Kepler Survey. III. A Gap in the Radius Distribution of Small Planets”.

Mario Perez powiedział, że zrozumienie tego jak często w naszej galaktyce występują planety zbliżone rozmiarami oraz orbitą do Ziemi ułatwi planowanie misji NASA w przyszłości – takich które będą się skupiać na obserwacjach planet podobnych do Ziemi. Peres docenił również unikatowość katalogu tworzonego przez Kosmiczny Teleskop Keplera.

Susan Thompson, Kepler research scientist at the SETI Institute in Mountain View, powiedziała:

Ten precyzyjnie stworzony katalog stanowi fundamenty dla bezpośredniej odpowiedzi na jedno z ciekawszych pytań astronomii – ile planet podobnych do Ziemi jest w naszej galaktyce?

Przed naukowcami dużo pracy

Poszukiwania planet podobnych pod wieloma względami do Ziemi oraz potencjalnie pozwalających na rozwój życia nie jest łatwe. Nie kończy się to jedynie na odszukaniu czegoś o odpowiednich rozmiarach. Fakt iż musi to być obiekt w ekosferze również nie daje gwarancji, iż nie jest to na przykład „mini-Neptun”, który w ogóle nie zawiera stałej powierzchni, albo faktycznie ma skaliste podłoże, tyle tylko, iż jest tak głęboko pod gazową atmosferą, że nie jest to choćby w niskim stopniu miejsce przyjazne dla życia – przynajmniej dla takiego, jakie naszym zdaniem ma sens, bo spekulować o niestworzonych formach życia oczywiście zawsze można.

Pamiętam jak podczas Brain Bar Budapest 2017 miałem okazję posłuchać o pewnej teorii należącej do profesor astrobiologii, pani Carol Cleland, która mówiła iż wcale nie jest za tym, aby szukać życia tylko i wyłącznie na zasadzie „musi być podobne do życia na Ziemi, ponieważ jest to jedyna forma życia jaką znamy”. Z oczywistych względów jest to logiczne postepowanie, jednak jej zdaniem równie dobrze możemy być np. jedynym w swoim rodzaju niereprezentatywnym okazem życia, podczas kiedy reszta życia we Wszechświecie jest w większości inna. Wspominała też o możliwości istnienia życia tak bardzo nieprzypominającego… życie, że mogłoby istnieć tu na Ziemi i nawet byśmy go nie odkryli, określiła to mianem shadow biosphere.

Źródło 1, 2, 3

The post NASA odkryła 10 planet – każda z nich może być nową Ziemią appeared first on AntyWeb.


Spotify testuje „sponsorowane piosenki” wewnątrz playlist użytkowników

$
0
0
logo spotify

Spotify potwierdziło mediom, że prowadzone są testy nowej funkcji pozwalającej wytwórniom promować poszczególne utwory. Przypomnijmy, że sporo wcześniej wprowadzono sponsorowane playlisty, za które odpowiadały również wytwórnie pragnące zwrócić uwagę słuchaczy na dane tytuły w oferowanym katalogu.

spotify wybór utworu

Źródło: Liam Maloney/Twitter

„Sponsorowane piosenki” w Spotify

Wyszczególnijmy najważniejsze informacje o prowadzonym przez Spotify programie testowym:

  • biorą w nim udział tylko użytkownicy darmowi, nie posiadający wykupionej subskrypcji
  • udział w programie jest opcjonalny, można z niego zrezygnować, lecz nie można się wpisać na listę z własnej inicjatywy
  • utwory sponsorowane pojawiają się wewnątrz subskrybowanych playlist, można je od razu odtworzyć lub zapisać we własnej biblioteczce
  • utwory są dobierane na kontekstowo – tak, by pasowały do pozostałych piosenek na playliście
  • na ten momenty nie wiemy, czy Spotify wprowadzi tę funkcję u wszystkich użytkowników; decyzja zapadnie na podstawie skuteczności testów

Jak wyłączyć sponsorowane piosenki w Spotify

Posiadam wykupioną subskrypcję Spotify, dlatego nie ma możliwości, by na moim koncie pojawiła się ta funkcja, lecz z relacji innch użytkowników wiemy, że jej wyłączenie jest bardzo proste.

Wystarczy skierować się do Preferencji (zakładka Edycja) i zjechać na sam dół do sekcji „Opcje wyświetlacza”. Tam znajdziecie opcję wyświetlania sponsorowanych piosenek – po prostu je wyłączcie.

The post Spotify testuje „sponsorowane piosenki” wewnątrz playlist użytkowników appeared first on AntyWeb.

Chroniący naszą prywatność Firefox Focus trafia na Androida

$
0
0

Mowa tu o działaniu lokalnym, jak i prewencji w sieci. Blokowane są automatycznie wszystkie reklamy i tego typu dodatki do stron, które zapragnęłyby śledzić nasze ruchy. Co więcej, odpowiednia opcja w ustawieniach pozbawia użytkownika możliwości wykonywania zrzutów ekranu podczas wyświetlania stron.

Sam interfejs przeglądarki jest niewiarygodnie minimalny. Na ekranie głównym wpisujemy adres strony, który zechcemy odwiedzić lub hasło, którego szukamy w wyszukiwarce. Od tej pory wszystkie nasze kroki są w miarę możliwości zacierane przez przeglądarkę. Samo korzystanie z internetu nie różni się od tego, jak robimy to w innych aplikacjach. W oczy rzuci Wam się jednak dodatkowa ikonka w prawym dolnym rogu ekranu.

Firefox Focus Android screen

Tak, to ikonka z koszem na śmieci. Robi dokładnie to, co sugeruje – zamyka stronę i usuwa wszystkie dane z nią związane.

W ustawieniach, oprócz sterowania możliwością wykonywania zrzutów ekranu, bez problemu zmienimy język aplikacji czy domyślną wyszukiwarkę. Oprócz Google możemy wybrać DuckDuckGo, Twittera i Wikipedię. Druga z wymienionych pozycji wydaje się jak najbardziej na miejscu, jeśli chodzi o kwestie śledzenia użytkownika i prywatność wyszukiwań.

W kategorii “Prywatność” znalazły się opcje odpowiedzialne za blokowanie śledzących reklam, statystyk oraz rozwiązań społecznościowych. Tłumaczenie aplikacji w tym miejscu jest dość koślawe, ale nie ma problemu ze zrozumieniem każdej z pozycji. Jak wiemy, już nie tylko reklamy zbierają na nasz temat informacje, ale również – a może przede wszystkim – ciągle spragnione danych sieci społecznościowe. Domyślnie odznaczona opcja “blokowanie pozostałych śledzących” może odbić się czkawką, gdy niektóre strony będą działać nieprawidłowo, ale dla osób chcących maksimum prywatność jest do dyspozycji.

Firefox Focus Android - Ustawienia

Z poziomu ustawień zmienimy również domyślną przeglądarkę – wybierając właśnie Firefox Focus – oraz wyłączymy przesyłanie anonimowych danych o użyciu.

Z działaniem Firefox Focus nie mam żadnego problemu, nawet w wersji beta, którą dysponuję. To niesamowicie prosta przeglądarka bez żadnych wodotrysków, za to z kluczowymi funkcjami dla użytkowników pragnących zachować anonimowość lub nie pozostawić śladu po swojej aktywności. Firefox Focus może więc być “gościnną” przeglądarką na naszych urządzeniach, jeśli będziemy chcieli komuś użyczyć telefonu.

Android nie jest jedyną platformą, gdzie zawitała prywatna wersja Firefoksa. Wcześniej Firefox Focus pojawił się na iOS-a, gdzie działa na tej samej zasadzie. W odróżnieniu od wydania na iPhone’a, wersję dla Androida będziecie musieli zainstalować z pliku APK, a nie ze sklepu Google Play. Uważajcie jednak, skąd pobieracie plik instalacyjny.

Premiera Firefox Focus w Google Play już niedługo.

The post Chroniący naszą prywatność Firefox Focus trafia na Androida appeared first on AntyWeb.

Najlepsze gry na Androida — Maj 2017

$
0
0

Tekst pierwotnie pojawił się na AntyApps.pl, gdzie testujemy najlepsze aplikacje mobilne na Androida, iOS i Windows

Crosswords With Friends

Jeśli macie chwilowo dosyć zręcznościówek i gier logicznych, polecam zainstalowanie Crosswords With Friends. Taka rozrywka to nie tylko dobra zabawa ale również dużo nowego słownictwa w języku angielskim, które na pewno kiedyś się przyda!

Przejdź do wpisu

Injustice 2

Jeśli jesteście fanami DC lub miłośnikami bijatyk myślę, że ten tytuł trafi w wasze gusta. Z grafiką na wysokim poziomie, rozbudowanymi trybami i masą ciekawych postaci jest to pozycja mocna i gwarantująca wiele godzin przyjemnej rozgrywki. Model f2p nie jest nachalny i nie ma się uczucia, że trzeba wydać pieniądze by ruszyć dalej. To kolejny argument za tym, by sprawdzić na własne oczy jak sprawdza się ta gra. Jest do to dobry przykład dobrze przemyślnej kontynuacji.

Przejdź do wpisu

Crash Club

Crash Club to jedna z tych gier, które wciągają od samego początku. W dynamicznych pościgach nie ma czasu na przerwy. Nawet jeśli zakończymy jeden pojedynek, od razu mamy ochotę na więcej. A mając świadomość, że walczymy z prawdziwymi ludźmi po drugiej stronie ekranu, apetyt na zwycięstwo jest jeszcze większy!

Przejdź do wpisu

Dungeon, Inc.

Mimo że na co dzień staram się unikać gier przy których czuję marnowany czas, Dungeon Inc. najprawdopodobniej zostanie ze mną na dłużej. W tym przypadku pomysł, rysunki, poczucie humoru i fabuła gry tworzą jedną spójną całość, która cieszy oko i uprzyjemnia wolne chwile.

Przejdź do wpisu

Redbros

Redbros to typowy przykład gry w której nie musimy robić zbyt wiele, a jednocześnie czerpiemy sporo frajdy z zarządzania drużyną eksplorującą kolejne komnaty. To tytuł idealny dla mało wymagających graczy, którzy szukają prostej rozgrywki w stylu prymitywnego action RPG.

Przejdź do wpisu

Magikarp Jump

Magikarp Jump to nic innego jak kolejny clickers od którego trudno będzie nam się oderwać i który z całą pewnością pochłonie dziesiątki minut cennego czasu, jeśli damy się wciągnąć w wirtualną hodowlę karpi. Marka Pokemon jest tu z pewnością kluczem do sukcesu gry. Trzeba jednak przyznać, że bez Magikarpia i Pikachu, tytuł wciąż mógłby się obronić jeśli chodzi o mnogość zadań, które nas czekają podczas pracy nad naszym stworkiem.

Przejdź do wpisu

Timber Tennis

Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy w Google Play mignęła mi nazwa Timber Tennis z charakterystycznym, rozpikselowanym drwalem, pomyślałem, że to kolejne odgrzewanie kotleta. Okazało się, że ekipa Digital Melody przygotowała zupełnie nową, bardzo dobrze zaprojektowaną grę, która niewątpliwie ma szansę ponownie podbić rynek smartfonowej rozrywki.

Przejdź do wpisu

PES2017

Odkąd pamiętam, entuzjaści piłki nożnej na konsole toczyli spór o to, która gra jest lepsza: FIFA czy Pro Evolution Soccer. Przez ostatnie lata, drugi z wymienionych tytułów został gdzieś w tyle i dopiero w 2016 roku wrócił w nowej odsłonie, razem z oficjalnymi strojami czy stadionami takich klubów jak FC Barcelona, Borussia Dortmund czy Liverpool FC. Nieco dłużej musieliśmy czekać na Pro Evolution Soccer 2017 dla urządzeń mobilnych. Wygląda jednak na to, że opłacało się czekać!

Przejdź do wpisu

Harvest Moon: Lil’ Farmers

Harvest Moon: Lil’ Farmers nie jest grą, która wciągnie graczy zjadających zęby w Back to Nature i spółce. Ale to nie oni są targetem — dla nich jest przecież Seeds of Memories. Tutaj mamy dziecinnie (dosłownie) prosty w obsłudze interfejs, proste zadania i masę frajdy, kiedy uda nam się je wykonać. Idealna zabawa dla wszystkich dzieci, a także fajne narzędzie do zabawy rodziców z dziećmi, które może sprawdzić się także w formie edukacyjnej.

Przejdź do wpisu

Really Bad Chess

Jeśli lubicie eksperymenty, Really Bad Chess to wyjątkowo oryginalna alternatywa dla szachów, która powinna was zainteresować. Z punktu widzenia tradycyjnej rozgrywki, raczej nie nauczycie się tutaj ruchów, które zaskoczą wytrawnych szachistów. To raczej coś dla tych, którym nigdy nie było po drodze z tradycyjnym rozłożeniem figur…

Przejdź do wpisu

Fidget Spinner

Nie sądzę, żeby aplikacja Fidget Spinner zdobyła tak wielką popularność jak zabawki od których się wywodzi. To szybki sposób na nudę, jednak nie ma tu miejsca na rozładowywanie stresu. Bicie rekordów na wirtualnym fidget spinnerze może być równie frustrujące co gra w Flappy Bird!

Przejdź do wpisu

Zen Cube

Gry z „zen” w nazwie nie tylko dostarczają rozrywki ale również wyciszają i pozwalają się zrelaksować. W przypadku Zen Cube myślę, że udało się osiągnąć ten efekt. Jeśli irytują was frustrujące zręcznościówki, być może tutaj znajdziecie trochę więcej spokoju.

Przejdź do wpisu

Rollercoaster Creator Express

Rollercoaster Creator Express to przyjemna gra symulacyjna nie tylko dla tych, co lubią wesołe miasteczka. Kolorowa oprawa graficzna i proste zasady z pewnością przyciągną do smartfonów i tabletów głównie młodszych użytkowników, którzy mają szansę doskonalić swoje konstrukcyjne umiejętności.

Przejdź do wpisu

Blok Ekipa na Rejonie

Blok Ekipa na Rejonie to gra, która powinna przypaść do gustu wszystkim fanom serialu. Podczas rozgrywki możemy usłyszeć dziesiątki haseł wypowiadanych przez charakterystycznych bohaterów a także samodzielnie wybierać kwestie w trakcie pojedynków na karty. Oprawa graficzna gry idealnie wpisuje się w klimat Blok Ekipy a możliwość rozegrywania pojedynków ze znajomymi dodatkowo zwiększa atrakcyjność tego tytułu. Jeśli nie odstrasza was specyficzny humor produkcji od SPInka Film Studio, zdecydowanie polecam!

Przejdź do wpisu

The post Najlepsze gry na Androida — Maj 2017 appeared first on AntyWeb.

Google uruchamia inteligentną wyszukiwarkę ofert pracy

$
0
0
rozmowa kwalifikacyjna

Szukanie pracy jest jak szukanie randki

Google product manager, Nick Zakrasek twierdzi, że szukanie pracy jest jak szukanie randki. Łatwo sobie wyobrazić, że każdy ma swoje preferencje w związku z tym czego szuka, jednak wystarczy znaleźć… tę jedną jedyną (w tym wypadku nie tyle osobę, co posadę). Właśnie dlatego Google odpaliło miły dodatek dla anglojęzycznych ludzi szukających pracy. Nowy „job search widget” pojawia się gdy ktoś wyszukuje fraz w stylu: „jobs near me” czy na przykład „office jobs”, „writing jobs” i tak dalej. Testował to Frederic Lardinois z TechCrucnch, co można zobaczyć poniżej:

google poszukiwanie pracy

Funkcja działa zarówno na desktopach jak i urządzeniach mobilnych. Dlaczego ma to kogoś ucieszyć? Podobno jest to nic innego jak optymalizacja procesu poszukiwania pracy. Zamiast wchodzić w różne serwisy z ogłoszeniami o pracę i dowiadywać się, że po raz trzeci oglądamy tę samą ofertę, tyle że w innym serwisie… możemy skorzystać z pomocy Google.

Google pomaga w szukaniu pracy

Google chce, żeby nasze poszukiwania były wydajne już w chwili gdy tylko wpiszemy coś w pasku wyszukiwania. Rezultaty zapytań tematycznie powiązanych z pracą będą powiązane z popularnymi serwisami, takimi jak Facebook, LinkedIn, Monster, WayUp, DirectEmployers, CareerBuilder. Wpisane zapytanie będzie mogło zostać szybko usprawnione poprzez filtrowanie pokazywanych wyników. Przykładowo, możemy być tak, że interesują nas tylko oferty na pełen etat, oferty z określonej branży, lokalizacji, od konkretnego pracodawcy, albo po prostu opublikowane najdalej tydzień temu.

Gdzie w tym jakaś rewolucja? Szukanie pracy z Google wydaje się być zupełnie zwyczajne

Pora przejść do konkretów. Jeżeli odniosłeś wrażenie, że nie opisałem niczego szczególnie interesującego, ponieważ równie dobrze można sobie ustawiać takie filtry na stronach z ogłoszeniami o pracę, to wiedz, że dzieje się coś więcej!

Google udostępnia efekty działania algorytmów, które korzystają z uczenia maszynowego, po to żeby nie wyświetlać nam duplikatów z identycznymi ofertami pracy i sprawnie kategoryzować oferty. Dodatkowo, jeżeli zainteresuje nas ogłoszenie dostępne na wielu różnych stronach, to nie zostaniemy przeniesieni na losowo wybraną witrynę, lecz na taką gdzie dana oferta została najobszerniej opisana.

Przedstawiciel Google powiedział:

Mamy nadzieję, że zadziała to jak zachęta do dzielenia się wszystkimi istotnymi szczegółami w ofertach pracy.

Precyzyjnie, ale bez przesady

To co wydaje się być równie istotną informacją, to fakt, że Google nie zagalopowało się w jakąś dziwną personalizację… na przykład nie wyświetlą nam się głównie oferty pracy dla drwali, bo np. czytaliśmy dużo o piłach spalinowych, albo nie dostaniemy większej ilości ofert związanych z połowem ryb, bo lubimy wyszukiwać stron o wędkowaniu. Google może dysponować jakimiś informacjami na nasz temat, ale nie stara się tego implementować do tematu związanego z poszukiwaniem pracy.

Optymalizacja procesu szukania pracy

Każdy z nas (chyba, że czyta to ktoś w wieku szkolnym) szukał kiedyś pracy i myślę, że nie raz zdarzyło się nam wtedy odczuć że jest to żmudny proces, który zawsze można jakoś usprawnić. Google miało dobry pomysł? Kiepski? Jak myślicie?

Źródło

The post Google uruchamia inteligentną wyszukiwarkę ofert pracy appeared first on AntyWeb.

2 mln uczestników, udział w blisko połowie transakcji – program Mój Empik ma swoje plusy i minusy

$
0
0

O kulisach wprowadzenia programu Mój Empik oraz otwarcia nowoczesnego salonu Empik mogliście czytać na Antyweb – to były długo i skrupulatnie opracowywane projekty. Ostatnie 12 miesięcy był bardzo pracowitym okresem dla firmy, gdyż uruchomiono również zupełnie nową odsłonę sklepu online Empik.com, o której pisaliśmy w dniu premiery.

. To nie koniec niespodzianek sieci na ten rok, ale skupmy się na skutkach ostatnich działań.

 

2 miliony użytkowników programu Mój Empik

Zespół odpowiedzialny za jego wprowadzenie, w tym  menadżer ds. programu lojalnościowego w Empiku, Barbara Fitał, nie ukrywa zadowolenia z osiągniętego wyniku. Warto dodać, że pierwsze 100 dni – niczym rozliczenie nowowybranego prezydenta – zamknięto liczbą 1 miliona klientów, którzy zapisali się do programu.

– W naszych dalszych działaniach będziemy koncentrować się na budowaniu wiedzy o klientach i doskonaleniu personalizacji tak, by rekomendować klientom jak najlepiej dobraną ofertę. Planowane są nowe, bardzo atrakcyjne promocje na różne kategorie produktów tak, aby każdy znalazł coś ciekawego dla siebie. – Barbara Fitał

W odróżnieniu od PayBack, z którego zrezygnowano na rzecz własnego programu, Mój Empik oferuje system personalizowanych rekomendacji oraz ofert specjalnych tylko dla wybranych klientów. Najwięcej dzieje się w aplikacji Mój Empik na Androida i iOS-a, która służy także jako wirtualna karta (z kodem kreskowym), dzięki czemu mam ją zawsze przy sobie w smartfoni, a to pozwala zapomnieć o tradycyjnej, plastikowej karcie. Na sięgnięcie po aplikację zdecydowało się tylko 190 tysięcy klientów, więc w tym obszarze Empik z pewnością będzie działał jeszcze prężniej, by zachęcić pozostałe 1,8 miliona osób na instalację appki.

Mój Empik ma swoje plusy i minusy

W pierwszej chwili po ogłoszeniu decyzji o wycofaniu programu PayBack z Empiku byłem sfrustrowany. Uniwersalne rozwiązanie, jakim jest – a właściwie był – PayBack, pozwalało gromadzić punkty w wielu bardzo często odwiedzanych przeze mnie miejscach. Nie sądziłem, że Empik stanie na wysokości zadania. Jak bardzo się myliłem.

Mój Empik nie jest programem idealnym. Dostosowywane do użytkowników rekomendacje są w większości trafne, ale bardzo często wszystko to działa na podobnej zasadzie, jak działało to jeszcze przed uruchomieniem programu oraz nowej wersji Empik.com – dobierane są przedmioty o podobnie brzmiących nazwach lub z tej samej kategorii, którą przeglądaliśmy. Czego bym sobie życzył?

Do „Mojej biblioteczki” automatycznie dodawane są zakupione przeze mnie towary – książki, filmy i albumy. W przypadku premiery nowej książki ze świata Star Wars chciałbym otrzymać powiadomienie o zapowiedzi wprowadzenia do sprzedaży i/lub o dostępności w salonie obok mnie w dniu premiery. W przypadku muzyki mogłoby to działać na podstawie śledzenia/obserwowania danych wykonawaców, podobnie przy filmach (aktor, reżyser, studio).

Cieszę się, że Empik uporał się już z problemami technicznymi wewnątrz aplikacji Mój Empik, które były dosyć drażniące. Mowa przede wszystkim o wolnym starcie aplikacji, problemach z logowaniem – byłem wielokrotnie samoczynnie wylogowywany, o czym dowiadywałem się, oczywiście, dopiero przy kasie, gdy chciałem skorzystać z wirtualnej karty – czy wczytywaniem treści, pomimo posiadania połączenia z siecią.

Od kilku tygodni, może ciut dłużej, takich niespodzianek nie doświadczam. To chyba dobry moment, by ruszyć do przodu, dlatego liczę na dalszy rozwój i kolejne nowości.

 

The post 2 mln uczestników, udział w blisko połowie transakcji – program Mój Empik ma swoje plusy i minusy appeared first on AntyWeb.

A Wy korzystacie z „pomocy” sprzedawców w sklepach RTV? [temat do dyskusji]

$
0
0

Dla Was pewnie też nie będzie to zaskoczeniem, ale wydaje mi się, że to ciekawy temat do dyskusji i wymianę Waszych doświadczeń w tym zakresie.

Osobiście, jeśli kupuję już jakiś sprzęt elektroniczny, pierwsze, co robię już od dłuższego czasu, to wyszukuję w sieci informacji, testów, opisów i opinii. Zakupu natomiast dokonuję w sklepie, ale idąc do sklepu już wiem konkretnie, co chcę i po co przyszedłem. Dlaczego taka kolejność? Jeśli już się zdecyduje na zakup, lubię mieć go od razu, w sklepie jeszcze upewniam się tylko dotykając wybraną zabawkę, kupuję i od razu mogę korzystać.

Wielokrotnie tak było, że sprzedawcy polecali mi przy tym inne produkty, widząc wyraźnie, że jestem zainteresowany akurat tym, który mam w dłoniach. W końcu od razu zacząłem dziękować podchodzącym do mnie pracownikom, którzy to chcieli mi bardzo „pomóc„. A ewentualny mój kontakt z obsługą sprowadzał się czasem do prośby o wskazanie miejsca, gdzie znajdę, to po co przyszedłem do wybranego sklepu. Co ciekawe, odpowiedź na takie pytanie często była wymuszona, trąciła wręcz zniecierpliwieniem.

Dlaczego tak się dzieje? Zarobki takich sprzedawców bazują w głównej mierze na prowizjach, a jak na prowizjach, to z pewnością liczy się ilość, a nie jakość.

Potwierdza to też w rozmowie wspomniany sprzedawca.

Tak naprawdę potrzeby klienta nas nie obchodzą. Chodzi tylko o to, żeby tak zakręcić rozmową i jego odpowiedziami, żeby był przeświadczony, że logicznym następstwem jego potrzeb jest kupienie tego, co akurat musimy sprzedać.

Co najgorsze, największe prowizje są za stare, zalegające w magazynach sprzęty, gdyż nowości sprzedają się same.

Schemat jest prosty. Widzę człowieka, który ogląda telewizory. Daję mu chwilę na oswojenie się z półką, w tym czasie ja upewniam się, czy na pewno jest zainteresowany, czy tylko przyszedł se popatrzeć. Przy telewizorach zazwyczaj słyszę, że chcą 32 cale, do tysiąca złotych. Ale to po co przyszli sprzedaję im tylko jeśli się naprawdę uprą. Najczęściej już na początku planuję zaprowadzenie ich pod towar, które desperacko musimy opchnąć i tam, niezależnie od tego, co od nich usłyszałem, z poważną miną wciskam im kit, że to jest to, czego tak naprawdę szukają.

Jak działa mechanizm prowizyjny? Tę informację znalazłem w innej rozmowie ze sprzedawcą w sklepie z RTV.

Towary sprzedawane na sklepie są odpowiednio punktowane. Nowości i wysokiej jakości, często schodzące mają najmniej pkt, a złogi magazynowe i starsze modelowo sprzęty dają więcej pkt. Potem te punkty (2 ostatnie cyfry kodu PLU na etykietkach w sklepie) mnożymy przez cenę produktu / 100. Oprócz tego są punkty za Przedłużone Gwarancje, Akcesoria i Usługi (transportowe, konfiguracyjne etc.). No i żenująca premia za jakość obsługi. To zazwyczaj mniej niż 200 zł brutto.

W sklepie poleca się produkt, który daje więcej punktów, bo od punktów zależą premie. Jak widzisz, że sprzedawca poleca Ci coś, co ma na etykietce PLU z numerem zakończonym na „06” lub „07” to wiedz, że wciska Ci najprawdopodobniej sprzęt słabo schodzący. Za takie jest najwięcej punktów do premii.

Sprzedawca z pierwszego artykułu, potwierdza również, że bardzo im zależy na sprzedaży sprzętu na raty, byle nie tych reklamowanych w TV czy po sieci, bo te mają tylko na celu przyciągnięcie ludzi do sklepu.

Bardzo łatwo wcisnąć przy sprzęcie akcesoria. Z telewizorem prawie zawsze pójdzie jakiś uchwyt, czasem dekoder. Potem udając troskę, proponujemy dodatkową gwarancję, która jest w zasadzie tylko dodatkową kasą dla sklepu. Jeśli klient jest totalnym debilem, można mu jeszcze zaproponować jakieś usługi w stylu podłączenia tego wszystkiego w domu. A w ogóle super to będzie, jak weźmie wszystko na raty. Byle nie 0%. Te robią reklamę, ale robimy, co możemy, żeby ich nie udzielić.

Podobną praktykę mogę potwierdzić z osobistego doświadczenia i to niedawnego. Była jedna taka promocja w jednym ze sklepów, ileś tam rat 0% i pierwszą ratę płacić miał sklep. Chciałem akurat kupić telefon na raty i pani w boksie, gdzie udzielają rat, wprawdzie zaproponowała te ileś rat za 0% (plus usilnie namawiała do dodatkowego ubezpieczenia, wmawiała nawet, że to konieczność), ale o dziwo zapomniała o promocji z pierwszą ratą „gratis”. Dowiedziałem się o niej tego samego dnia, już po przyjściu do domu.

A jak z tym ubezpieczeniami jest, które tak ochoczo oferują? Drugi sprzedawca odradza je w swojej rozmowie, twierdzi, że to czysty zysk dla sklepu i taniej można zakupić takie samo ubezpieczenie, ale już bezpośrednio, zresztą u tego samego ubezpieczyciela, który obsługuje dany sklep.

Skoro to temat do dyskusji, zdradźcie proszę w komentarzach swoje własne doświadczenia z zakupów w zakupach stacjonarnych. A przede wszystkim jaka u Was jest ścieżka zakupu? Czy najpierw sprawdzacie produkt w sklepie fizycznym, a kupujecie online, czy może właśnie na odwrót, tak jak to wygląda u mnie – najpierw sprawdzenie produktu online i zakup już bezpośrednio w sklepie?

Źródło: Wykop – 1,2/Noizz.

Photo: philipus/Depositphotos.

The post A Wy korzystacie z „pomocy” sprzedawców w sklepach RTV? [temat do dyskusji] appeared first on AntyWeb.

Virtus.Pro kolejny raz w dołku. Może czas na większe zmiany?

$
0
0

Zapowiadało się dobrze, a mamy mocny spadek

Nie pierwszy raz fani tego zespołu patrzą, jak ich ulubiona drużyna, zamiast odnosić sukcesy i walczyć na 100% stacza się. Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że średnio udany 2016 raczej nie ma szans się powtórzyć, a podopieczni Jakuba „kubena” Gurczyńskiego są gotowi na wszystkie wyzwania, które na nich czekają w 2017. Sam mocno w to wierzyłem, tym bardziej że dwa pierwsze duże turnieje były mocno udane dla VP. Problemy zaczęły się podczas Intel Extreme Masters. Zdaje sobie sprawę, że to był trudny turniej. Jednego dnia trzeba było grać ponad 10 godzin. W takiej sytuacji nawet najlepsi mogą nie podołać. Zresztą, nie tylko Polacy wtedy odpadli. System był dość nietypowy. Doskonale wiem, że zawsze im zależy na tej imprezie, bo odbywa się na “domowym terenie”.

Zrozumiałbym błąd, gorszą formę i tak dalej. Tylko że na kolejnych rozgrywkach — StarLadder i-League StarSeries Season 3— Virtus Pro nie dotarło nawet do ćwierćfinałów. Później wcale lepiej nie było. Chłopaki odbijali się od kolejnych drużyn, jak od muru, którego nie da się zniszczyć. Mowa tu przecież o fantastycznych profesjonalistach, którzy mają sporo sukcesów na swoich kontach. Mimo to, jak już mają spadek formy, to na całego. Ilość rozgrywek jest naprawdę duża i nie da się ich wszystkich wygrać, bo to zarówno fizycznie, jak i psychicznie niemożliwe. Tylko że nasi rodacy co roku zaliczają mocne obniżenie formy. Coś ewidentnie jest nie tak i najgorsze jest to, że chyba samo Virtus Pro do końca nie wie, co jest tego przyczyną.

virtus pro

Kilka czynników może mieć wpływ na to, dlaczego VP wpada w dołek. Jednym z nich jest spora presja. Tysiące, jak nie setki tysięcy ludzi codziennie obserwuje wszystkie poczynania tej drużyny. Wspierają i mają oczekiwania o czym gracze doskonale wiedzą. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek podjęli świadomą decyzję i specjalnie zawiedli tych wszystkich fanów. Grają nie tylko dla pieniędzy, ale i dla widzów, którzy przed ekranami trzymają za nich kciuki. Nikt ze sceny esportowej w Polsce nie czuje tak zimnego oddechu za plecami, jak Virtusi.

Presja potęguje się z każdą przegraną, a im więcej porażek, tym ten stan się pogłębia. Potem pojawiają się wątpliwości we własne siły, a to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Mimo tylu pozytywnych opinii z każdym nieudanym turniejem pojawia się więcej tych nieprzychylnych komentarzy. Chłopaki z Virtus.Pro nie raz podkreślali, że “hejtem” się nie przejmują, ale czasami to dociera do człowieka trochę od innej strony i uderza najmocniej, jak się da. Szczególnie w złych chwilach, gdy należy wyciągnąć wnioski i ruszyć dalej. Ludzie uwielbiają “wbijać szpilę” i o ile na 99% przypadków ktoś jest odporny, tak w tej jednej chwili komuś z internetu uda się dopiąć swego.

Za mało czasu na cokolwiek

Kolejnym z powodów jest brak czasu na analizę własnej gry. Czasami wydaje mi się, że dane drużyny biorą udział w zbyt wielu rozgrywkach, przez co się wykańczają. Jednym to lepiej idzie, drugim gorzej, ale mało kto na dłuższą metę da radę. Jeżeli przegrywasz jeden trudniej, a następny zaraz się zaczyna, to kiedy cokolwiek zostanie zmienione? Od imprezy do imprezy, a jakiekolwiek rezultaty pojawią się w momencie, gdy w kalendarzu nie są zaznaczone trzy wydarzenia jednego miesiąca. Nie mam pojęcia, jak to wygląda od strony biznesowej, czy dany zespół może nie wziąć udziału w kilku takich przedsięwzięciach. Tak czy inaczej, trzeba ewentualnie takie rozwiązanie brać pod uwagę.

Niby da się inne taktyki zastosować, obejrzeć jak gra rywal i tak dalej, ale to nie jest porządne przygotowanie się do walki. Jeżeli ktoś ciężko pracował, miał plan, a mimo to wszystko zawiodło, to wypracowanie nowych strategii od zera wymaga czasu. Przeanalizowanie wszystkiego nie zajmuje dnia czy dwóch. VP mocno podkreśla, że ich sezon trwa praktycznie cały rok i może nie zmęczą się fizycznie, jak na przykład piłkarze, ale psychicznie każdy ma jakieś granice. Turniej za turniejem musi zabierać sporo sił, a gdzie jakikolwiek moment na jakąś regenerację? Walka w czołówce światowej CS-a to ogrom pracy i wysiłku.

virtus pro

Rola Kubena w Virtus Pro?

Od pewnego czasu zastanawiam się nad rolą Kubena w drużynie. Niby jest trenerem, ale nieco innym niż dotychczas myślałem. Po przeczytaniu wywiadu z jego udziałem na łamach serwisu cybersport dziś nazwałbym go bardziej doradcą i po części analitykiem. Jeżeli ktoś taki nigdy “nie tupnie nogą”, a jedynie doradzi i poprosi o przemyślenie czegoś, to trochę umniejsza to jego stanowisku. Możliwe, że jest po prostu “za miękki” dla nich. Takie przynajmniej stwarza wrażenie, bardziej jak kolega z drużyny, niżeli ktoś, kto ma ich postawić “na baczność”. Rozumiem, że on nie chce nikogo zmuszać do czegoś, ale jeżeli ktoś po raz setny ginie na mapie, bo ma “styl wybiegania przez smoke”, to coś jest nie tak.

Zawodnicy to indywidualiści, ale czasami trzeba schować swoją dumę i działać na rzecz drużyny. Zgranie graczy jest szalenie istotne i jeżeli po wielu turniejach widać, że w większości dane zachowania okazują się złe, to należy je wyeliminować. Nie wiem w jaki sposób zmniejszy to wartość stylu konkretnej osoby, ale oni są rozliczani jako drużyna, a nie indywidualnie. Piotr Lipski w wywiadzie z Grzegorzem powiedział wprost, że jego zespół nie potrzebuje trenera, bo wprowadza pewne rozluźnienie i zawodnicy wtedy wręcz liczą na dobre rady w danych momentach. To od nich powinno zależeć, co, gdzie, kiedy i jak mają zrobić. W PRIDE takie rozwiązanie okazało się korzystne i są efekty. Nie zrzucam całej winy na kubena. On, tak samo jak reszta VP może być odpowiedzialny za ostatnie wyniki zespołu, bo trochę za mało “trenera”, a za dużo “kolegi z zespołu”.

Potrzebne jest wsparcie z zewnątrz

Na koniec chciałbym poruszyć temat psychologa, który jest wałkowany od jakiegoś czasu. Ewidentnie coś jest nie tak z “głowami” Virtus Pro, jeżeli po wygraniu turnieju, a następnie przegraniu kolejnego wpadają w dołek, który trwa kilka miesięcy. Ojciec Neo nie raz już podkreślał, że chłopaki powinni mieć wsparcie takiego specjalisty. Astralis jakoś nie czuje się gorsze, korzystając z rad osoby, która zadba o ich mentalną kondycję. Nie przypominam też sobie, aby jakkolwiek umniejszało to ludziom uprawiającym zawodowo tradycyjne sporty. Jeżeli zespół wraz z trenerem nie jest w stanie sobie poradzić, to dobry moment na dołączenie dodatkowego wsparcia. Oczywiście, trochę mi się nie chce wierzyć, że Virtus.Pro zdecyduje się na taki krok, mimo ostatnich słów kapitana:

Ostatnio ostro trenujemy, mimo że wyniki tego nie pokazują. Między sobą już o tym rozmawialiśmy – na treningach czujemy progres, ale przychodzi mecz i nadal pojawia się ta blokada. Możliwe, że powinniśmy już wprowadzić psychologa sportowego. ~Cybersport

Reszta zawodników w tym TaZ i pasha niejednokrotnie mówili, że ktoś taki, jak “psycholog” nie jest im potrzebny, bo w końcu wrócą silniejsi. Tylko, ile razy oni muszą wracać? Nikt nie oczekuje, że wygrają wszystkie turnieje w danym roku, ale ich “dołki” są po prostu zbyt częste, a forma mniej stabilna niż prognoza pogody. Według mnie mogliby zaryzykować, bo tak naprawdę nic nie tracą. Co im szkodzi spróbować czegoś nowego? Dotychczasowe metody nie są zbyt efektywne, więc należy szukać innych. Indywidualnie to świetni gracze, ale muszą się pozbierać i jako zespół wyjść z dołka. To samo tyczy się bootcampów, które przez część zawodników są uważane za zły pomysł. Jeżeli oni wewnętrznie się nie dogadają z danymi tematami, to też ciężko będzie iść dalej i coś wygrywać.

Obecnie Virtus Pro zagrało niezły mecz z Astralis i mimo przegranej widać w końcu postępy. Znacznie lepiej poszło w Moskwie podczas Adrenaline Cyber League 2017, gdzie w finale udało się po ciężkiej walce zwyciężyć z Na`Vi. Zawodnicy trochę odpoczęli, mieli możliwości popracować nad zmianami, przeanalizować wszystko. Mimo to nadal podtrzymuje swoje zdanie i uważam, że czas na poważniejsze kroki. “Jedna jaskółka wiosny nie czyni.”

The post Virtus.Pro kolejny raz w dołku. Może czas na większe zmiany? appeared first on AntyWeb.


Eurodeputowani opowiedzieli się za szyfrowaniem komunikacji dla wszystkich obywateli UE

$
0
0

Komisja Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych przedstawiła nowe regulacje, które zakładają ochronę i swobodę komunikacji obywateli UE oraz wyłączenie jej z nadzoru rządowego, a co za tym idzie, opowiada się za szyfrowaniem tej komunikacji i zakazem stosowania „furtek” w oprogramowaniu, między innymi w komunikatorach, takich jak WhatsApp czy Telegram.

Zasady te mają dotyczyć obecnych i przyszłych środków komunikacji, włączając to dostęp do internetu, komunikatorów, poczty e-mail, telefonii internetowej czy czatów w serwisach społecznościowych.

Nowe regulacje wymagać będą jeszcze zatwierdzenia przez Parlament Europejski i Radę Europejską, ale już sam pomysł mi się podoba. Ustawa antyterrorystyczna czy inwigilacyjna uchwalona w zeszłym roku przez polski sejm, wprowadziła wiele ograniczeń wolności obywateli, również w komunikacji internetowej i przeszła bez żadnego problemu, mimo zaskarżenia jej przez Trybunał Konstytucyjny. Takie odgórne regulacje powinny powstrzymać zapędy rządów krajowych, przed daleko idącą inwigilacją, a przede wszystkim przed zmuszaniem dostawców usług, do osłabiania bezpieczeństwa stosowanych przez nich rozwiązań.

Źródło: BBC.

Photo: zouris/Depositphotos.

The post Eurodeputowani opowiedzieli się za szyfrowaniem komunikacji dla wszystkich obywateli UE appeared first on AntyWeb.

Na rękę, na nogę, na cholerę. Czyli na co mi opaska fitness?

$
0
0

Tytułowe pytanie nurtowało mnie tak bardzo, że folgując pustej ciekawości stałem się nieszczęśliwym posiadaczem takiego sprzętu, z którym doświadczenia opiszę poniżej.

Zanim jednak pojadę po Bandzie*, narażając się rzeszy miłośników tej kategorii gadżetów, lojalnie ostrzegam. Nie tylko nie będzie to tekst pochlebny dla opasek fitnessowych (tyle można łatwo wyczytać z tytułu),  będzie to skrajnie, do bólu subiektywna wypowiedź. Idąc pod prąd i przeciw powszechnym w Internecie trendom zamierzam niniejszym dać upust swojemu rozczarowaniu, wytłumaczyć dlaczego, nawet dla tak aktywnej osoby jak ja, zakup opaski był bezsensowny oraz zmusić Was do refleksji i przemyślenia ewentualnych zakupów tego typu. Do dzieła.

Microsoft z Zespołem*

Pierwszy smartwatch jaki miałem, to już siedmioletni i właściwie zabytkowy Sony Ericsson LiveView z 2010 r. Elementów fitnessowych nie miał za grosz ale powiadomienia, sterowanie muzyką, Facebook czy Twitter, to wszystko działało. Gwoli ścisłości częściej nie działało, ponieważ urządzeniu doskwierała koszmarna ilość chorób wieku dziecięcego.

Czuć było jednak potencjał. Później po nieśmiesznym żarcie, jakim okazał się tani Chiński smartwatch (wysępiony od znajomej), postanowiłem pójść na całość i kupić wszystko mającą hybrydę smartwatcha i opaski fitness. Dla tkwiącego w trudnym sadomasochistycznym związku użytkownika produktów Microsoftu wybór był łatwy i stała się nim opaska Microsoft Band. Najpierw pierwsza, potem druga jej iteracja.

Produkt Microsoftu jest dość niewdzięcznym chłopcem do bicia. Z każdego porównania z fitnessową konkurencją z reguły wychodzi obronną ręką. Przynajmniej na papierze. Lista czujników jaką dysponuje jest absurdalnie długa i znajdują się na niej pozycje, których przeznaczenia nie zna chyba nawet sam producent. Ale po kolei.

Krokomierz

Do liczenia kroków w zasadzie nie potrzebujemy opaski. Wszystkie nowsze procesory potrafią liczyć kroki przy uśpionym telefonie i praktycznie bez obciążania baterii, z czego producenci smartfonów skwapliwie korzystają.
Tylko po co? Moim skromnym zdaniem tak mało wymagający od organizmu ruch nic nie daje. Zmęczyć się chodzeniem ciężko, więc wydolności organizmu nie poprawimy. Kalorii spala się śmiesznie mało (raptem 3 razy więcej niż przy siedzeniu przed TV), więc w odchudzaniu też nie pomoże. Jedyny pozytywny aspekt krokomierza, jaki znam to poprawa samopoczucia. I nie chodzi tutaj o radość ze spacerów.

Ludzie, którzy nic nie robią, a jedyne co uprawiają to zapuszczony ogródek pod domem, tacy ludzie chodzą. Nawet jeśli tylko na trasie telewizor, kuchnia, ubikacja, parę kroków zrobić trzeba. Wystarczy wmówić sobie, że chodzenie to sport (inaczej nie mierzyłyby tego „opaski sportowe”) i już pod koniec dnia można sobie poprawić samopoczucie sprawdzając na wykresie swoje „sportowe” osiągi.

Jeśli o mnie chodzi*, przydatność licznika kroków okazała się zerowa. Lubię chodzić i chodzę sporo. Nie zrobię jednak dodatkowego okrążenia po osiedlu tylko dlatego, że nie osiągnąłem jeszcze dziennego „targetu”. Czas zmarnowany na bezcelowe łażenie wolę przeznaczyć na poważniejsze aktywności i prawdziwy sport.

Z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć, że Band 2 liczy jeszcze schody. Znacznie poważniejsza to aktywność niż chodzenie i używanie schodów zamiast windy wydaje się bardzo fajnym pomysłem na okazyjną aktywność. Problem w tym, że nie mam windy. Schodów na parterze też jak na lekarstwo.

Tętno

Czujnik pulsu w opasce to droga impreza. Urządzenia w niego wyposażone są już urządzeniami raczej z górnych półek. Czy warto? Na podstawie skromnych informacji, które posiadam na ten temat, informacja o tętnie ma sens wyłącznie wtedy, kiedy jest precyzyjna i dostarczana w trybie ciągłym. To niestety sprawia, że sporo urządzeń teoretycznie posiadających tę funkcję odpada w przedbiegach.

Z oceną czujnika tętna mam spory problem. Ponieważ sam zastosowania absolutnie nie widzę, zasięgnąłem języka u poważniejszych, niż ja sportowców. Okazało się, że ile zdań tyle opinii, a prowadzony równolegle „research” w internetach jeszcze bardziej zagmatwał temat.

Zaczęło się od poziomu tlenowego, czyli świętego Graala sportów wydolnościowych. Teoria, zgodnie z którą istnieje jakiś idealny poziom wysiłku, który jest najefektywniejszy, wydaje się bardzo sensowna. Wystarczy sprawdzić jakie jest nasze tętno maksymalne (zajechać się testowo na maksa) i utrzymywać odpowiednio niższe w trakcie treningu. Proste? No nie bardzo.

Problem w tym, że każdy ten swój próg ma gdzieś indziej. I żeby mieć pewność gdzie on jest, należy się zbadać laboratoryjnie na okoliczność stężenia mleczanu (kwasu mlekowego). Jako, że opaska fitness i laboratorium to zdecydowanie dwa różne, sportowe światy, skupiłem się na pozornie prostszych metodach.

Zacząłem czytać o metodach badania opartych o specjalne procedury i sposoby (np. stopniowe zwiększanie wysiłku co 3 minuty do całkowitego zaorania). Okazało się, że im dalej w las tym więcej drzew. Poza progami tlenowymi i beztlenowymi, pojawił się stan maksymalnej równowagi mleczanowej. Jak już znalazłem fajny, trwający 30 minut test (10 min wysiłek na maksa, potem kolejne 20 min i wyciągnięcie z tych 20 minut średniej), okazało się, że wykonać go trzeba wiele razy i najlepiej poprzedzić innym testem. Inaczej jego wyniki nie będą się pokrywały z laboratoryjnymi…

Jeśli niewiele z tego zrozumieliście, nie szkodzi. Nie jesteście sami. Jak już pisałem, mało kto to rozumie – z niemal 10 przepytanych znajomych, każdy miał jakąś swoją teorię, której zresztą zaciekle bronił. W moim przypadku cały ten „research” okazał się równie bezużyteczny jak pomiar tętna. Za cholerę nie udało mi się znaleźć prostej metody ustalenia wartości moich progów, a co za tym idzie wykorzystania opaski.

Zasadniczo na sportach wydolnościowych świat się nie kończy. Gdybym się odchudzał, lub miał zamiar pracować nad układem sercowo-naczyniowym, szukałbym niższych progów, przy których spala się głównie tłuszcz lub które są najkorzystniejsze dla serca i płuc. W pierwszym wypadku wystarczy jednak powolny truchcik, a w drugim ograniczenie wysiłku tak, aby nie dostać zadyszki. Nie wiem, czy ma to cokolwiek jeszcze wspólnego ze sportem, ale tu tym bardziej można się chyba obejść bez opaski.

Nie zrozumcie mnie źle. Absolutnie nie neguję profesjonalnego podejścia do tętna w wysiłku. Wydaje mi się jednak, że na amatorskim, a być może i półprofesjonalnym poziomie uprawiania sportów wytrzymałościowych gra nie jest warta świeczki. Czas poświęcony na pogoń za Świętym Graalem czyli tętnem idealnym, wolę poświęcić na sam, jakikolwiek wysiłek. Zamiast czytać o uprawianiu sportu wolę go uprawiać.

GPS

Zalety lokalizacji są oczywiste. Po co trenować, jeśli nie można pochwalić się tym poprzez wrzucenie mapki na fejsa? Niestety opaski z GPS to dość droga, górna półka. Poza tym dają niewiele więcej niż dowolny smartfon z aplikacją. Faktycznie, opaska wyręczająca nasz szybko rozładowujący się telefon to miły gadżet. Stały i szybki podgląd na postępy treningu lub aktualną prędkość też są miłe i pewnie dodatkowo motywują.

Czy jednak warto dopłacać parę stówek do opaski skoro telefon ze słuchawkami da nam w zasadzie to samo? Ja osobiście kompletnie jej nie używam. Na nartach 2 godziny pracy z GPS to zdecydowanie za mało (zresztą kilkanaście bliźniaczych zygzaków na stoku nie nadawałoby się pewnie na fejsa). Skałki, lodowisko czy squash – tutaj także kompletnie GPS się nie przydaje. Niektórym nieźle spisuje się na rolkach, jednak poza freeridem kupę czasu poświęcam na slalom, a tego GPS nie ma jak zarejestrować.

Użyteczność GPSa w opasce wydaje się ograniczona do kilku zaledwie sportów. Bieganie, krótkie treningi rowerowe lub rolkowe. Tylko jeśli lubicie akurat taką formę wysiłku przyda Wam się ta funkcjonalność. Zanim jednak dopłacicie te parę stówek do modelu z GPSem, zastanówcie się czy nie wystarczy Wam telefon, krokomierz, stoper lub tradycyjne liczenie okrążeń. Ja GPSu praktycznie nie odpalam.

Na nartach GPS wytrzymał 3 godziny. Jeździłem ponad 7.


Sen

Dużą nadzieję wiązałem z analizą snu. Tu zasadniczo urządzenie nie zawiodło. Poza tym, że spanie z grubą i niewygodną jak cholera opaską, wymagało sporo samozaparcia, nie mam się do czego przyczepić. Jak długo zasypiałem, ile razy się budziłem, kiedy i jak długo byłem w fazie głębokiego snu – to wszystko z początku wydawało się bezcenne w ewentualnej analizie moich problemów ze snem. I miałem rację. Tak mi się wydawało.

Z perspektywy czasu wszystkie te dane okazały się psu na budę.

Z wykresów dowiedziałem się, że źle sypiam. No wielkie dzięki! Dzięki opasce za 600 zł dowiedziałem się czegoś, o czym wiedza sprawiła, że w ogóle wydałem te 6 stówek. Mam problemy z zasypianiem i budzę się często. No kto by pomyślał. Eureka! W sumie, dzięki opasce nie dowiedziałem się niczego nowego. Dostałem jednak piękne, nic nie wnoszące do tematu wykresy.

Nie chcę wyjść na malkontenta (w sensie, że jeszcze bardziej niż do tej pory), ale liczyłem chyba na więcej. Nie przewidziałem, że wnikliwa analiza wykresów z paru miesięcy sprowadzi się do wniosków typu: powinienem dłużej spać, szybciej zasypiać i rzadziej się budzić. Pewnie jeszcze mniej wiercić i nie chrapać.

Byłbym zapomniał – teraz wiem ile czasu jestem w fazie głębokiego snu. Za cholerę nie wiem jednak co miałbym z tą wiedzą zrobić. Skłamałbym jednak twierdząc, że opaska nic nie dała. Ostatnio zacząłem ją zdejmować na noc. Faktycznie. Jakby nieco lepiej sypiam…

Czujnik UV

Tego nawet nie potrafię skomentować. Opalania nie uprawiam profesjonalnie i nie mam bladego pojęcia po co mi czujnik promieniowania UV. Zastanawiałem się, czy chociaż ostrzeże mnie przed udarem lub spaleniem na słońcu? Byłoby miło. Tylko skąd opaska miałaby wiedzieć, czy jeszcze jestem blady jak pupa niemowlaka i nawet dwie godziny na słońcu mogą zaowocować krwistą czerwienią, czy już jestem brązowy i ogorzały, co z zasady w pełni zabezpiecza mnie przed słońcem.

Skąd wie czy mam czapkę na głowie? Te pytania pozostawię bez odpowiedzi – albo ktoś w komentarzach rozjaśni mroki mojej niewiedzy, albo pozostanie poczekać na letnie testy.

Czujnik przewodzenia elektrycznego ciała

Z tego co wiem, reakcję skórno-galwaniczną wykorzystuje się przy badaniu wariografem. Czyżby moja opaska sprawdzała czy kłamię? Jeśli tak robi (przez mikrofon może przecież nasłuchiwać) to do danych tych ma dostęp tylko Microsoft i CIA. Ja ich nigdzie nie odnalazłem i odnoszę nieodparte wrażenie, że sam producent opaski nie bardzo wie do czego ten czujnik wykorzystać.

Wysokościomierz/barometr

Zastosowania dla barometru także nie udało mi się znaleźć. Nigdy w życiu nie miałem potrzeby sprawdzać wysokości nad poziomem morza, ani ciśnienia atmosferycznego. Mógłbym się pokusić o jakieś spekulacje na temat górskich wycieczek, lub innych teoretycznych zastosowań. Szkoda mi na to jednak czasu.

Temperatura skóry i powietrza.

Do obu czujników zasadniczo użytkownik dostępu nie ma. Dane z nich używane są w wewnętrznych algorytmach Microsoftu (np. do kalibracji wysokościomierza). Mi te dane do niczego nie są potrzebne.

Podsumowanie

To prawie wszystkie moje żale i pretensje. Zakończyć chciałbym jeszcze jedną łyżką dziegciu dodaną do mieszanki. Opaski nie są za darmo. I nie chodzi mi wyłącznie o to, że słono kosztują. Tanie niewiele rejestrują lub robią to w sposób zawodny, za drogie płaci się już w setkach złotych, a ich użyteczność wcale nie jest oczywista.

Osobnym kosztem jest także konieczność noszenia kolejnego gadżetu, jego zakładania, ściągania i ładowania. Nawet jeśli Wasza partnerka nie będzie miała nic przeciw noszeniu cholerstwa w łóżku (znam takie skrajnie mało wyrozumiałe, które ani skarpetek, ani zegarków nie tolerują), to przecież wygodę, a co za tym idzie jakość spania taka opaska zawsze pogorszy. Do tego wszystkiego dodajcie dyskomfort jaki poczujecie, jeśli o opasce zapomnicie, zgubicie ją lub się po prostu popsuje. Nie tylko jej brak na nadgarstku, ale także złudna świadomość, że spada Wam średnia kroków lub jakość treningów, może być przykra.

Zanim więc wydacie, swoje (lub rodziców) ciężko zarobione pieniądze, zastanówcie się dobrze. Czy gadżet taki faktycznie poprawi jakość waszego życia? Pomoże w treningach czy, przez ich parametryzację raczej odbierze z nich przyjemność? Czy opaska fitnesowa stanie się niezbędnym elementem waszych sportowych wysiłków czy tylko kulą u nogi, która prędzej czy później wyląduje w szafie pod skarpetkami.

*Pun Intended, czyli po naszemu: gra słów zamierzona.

Źródła obrazków: www.engadget.com oraz własne

The post Na rękę, na nogę, na cholerę. Czyli na co mi opaska fitness? appeared first on AntyWeb.

Warte 100 milionów dolarów seriale Time Warner trafią na Snapchata

$
0
0

Niemożlie jest bowiem, by Snapchat odszedł od swojej dotychczasowej polityki, która została nagięta tylko raz, w przy okazji debiutu Spectacles – okularów nagrywających okrągłe klipy. Te nagrania zobaczymy w dowolnej pozycji ekranu, ogladając inny wycinek kadru podczas obracania smartfonem.

Pionowe seriale, dokumenty i komedie

Z nieoficjalnych informacji, które uzyskał TechCrunch, wynika, że warta 100 milionów dolarów umowa została podpisana na okres 2 lat. W tym czasie Time Warner stworzy seriale (dramatyczne), programy dokumentalne oraz informacyjne, a także komediowe. Ich długość trwania wyniesie od 3 do 5 minut i każdego dnia premierę będą miały 3 odcinki.

Snap zatrzyma dla siebie połowę zysków wygenerowanych przez treści wideo – głównie ze sprzedaży reklam – podczas gdy partnerzy zgarną drugą połówkę.

Jest to ciekawy ruch, który z pewnością przyniesie wzrost (średniego) czasu spędzanego w aplikacji przez użytkowników, ale czy zdoła zwiększych ich liczbę przyciagając nowych lub przywracających tych, którzy zmienili barwy wybierając Instagram Stories? Trudno mi w to uwierzyć.

House of Cards od Snapchata

Sugerowane jest, by Snap, analogicznie jak Facebook czy Apple, poważniej potraktował rynek wideo i zdecydował się na stworzenie treści pokroju największych hitów małego ekranu. Wymieniane są Gra o Tron i House of Cards, lecz to też wydaje mi się mało realne. Wyobrażacie sobie spędzenie ponad 40-50 minut wgapieni w ekran smartfona? Snapchat musiałby wykroczyć poza ramy smartfonów, co wydaje się w tym momencie nierealne.

The post Warte 100 milionów dolarów seriale Time Warner trafią na Snapchata appeared first on AntyWeb.

Microsoft współtworzy narzędzie dla ponad miliarda osób. To wybawienie dla uchodźców

$
0
0

Cyfrowe dowody osobiste to przyszłość, chyba niewiele osób stwierdzi, że takie rozwiązanie nie będzie wprowadzone na wielką skalę. Skorzystać mają państwo, firmy, użytkownicy. Ostatecznie całe nasze życie trafi do smartfona. Pewnie nie zabraknie głosów, że to niebezpieczne, że mowa o postępującej inwigilacji, ale procesu raczej nie powstrzymamy. Gdy jedni będą protestować, inni zaczną odliczać dni do uzyskania takiego dokumentu. To przede wszystkim ludzie, którzy dzisiaj nie posiadają dokumentu potwierdzającego tożsamość. Dla nich cyfrowe dowody będą wybawieniem. O jak licznej grupie mowa? To przeszło miliard osób…

Jakiś czas temu czytałem o projekcie Aadhaar – to wielkie przedsięwzięcie rodem z Indii. Władze postanowiły tam „ogarnąć” populację kraju, dobrze ją policzyć, dać ludziom coś w rodzaju numeru PESEL, zdobyć podstawowe informacje na temat populacji najludniejszej demokracji świata. Do niedawna był z tym problem, miliony ludzi pozostawały poza oczami państwa. Przez to były całkowicie wykluczone: brak tożsamości, dowodu jej potwierdzającego odcina dostęp do edukacji, opieki zdrowotnej, udziału w wyborach, korzystania z usług bankowych czy telekomunikacyjnych. Wspomniany program ciągle jest wdrażany, pochłania wielkie sumy, nie brakuje problemów (oraz kontrowersji), ale finalnie ma przynieść sporo korzyści. Na Indiach sprawa się jednak nie kończy.

Wczoraj odbył się szczyt ID2020. To inicjatywa, której celem jest opracowanie rozwiązań dających ludziom cyfrowe dowody tożsamości. Opracowanie, a do roku 2030 wdrożenie pomysłów: za kilkanaście lat wspomniany miliard ludzi miałby już dokument potwierdzający imię, nazwisko oraz szereg innych danych. To przedsięwzięcie mieszające sektory publiczny i prywatny, w jego skład wchodzą politycy, urzędnicy, organizacje pozarządowe, firmy oraz eksperci z różnych dziedzin. Warto o tym napisać własnie dzisiaj z dwóch powodów: obchodzimy Światowy Dzień Uchodźcy, a na przywołanym szczycie zaprezentowano prototyp rozwiązania, które ma uszczęśliwić rzesze ludzi.

Stoją za nim m.in. firmy Accenture oraz Microsoft. W wielkim skrócie można napisać, że wykorzystano technologię blockchain oraz biometrię, wszystko odbywa się w aplikacji, więc jest dostępne z poziomu dowolnego smartfona czy tableta. To narzędzie umożliwiające zbieranie danych na temat użytkownika, tworzenie jego „kartoteki”, do której będzie miał dostęp tylko on. Ten zbiór stanie się jego dowodem tożsamości. Mogą się na to składać informacje o wykształceniu, o wizytach u lekarza czy zaciągniętych pożyczkach. Podkreślam jednak, że do całości dostęp będzie miał tylko użytkownik, reszta danych jest rozproszona, wykorzystywane są tylko te elementy, które będą wymagane w danej sytuacji.

W praktyce może być tak, że uchodźca otrzyma taki dowód w pierwszym obozie, do którego trafi. Tam zostanie zweryfikowany i stanie się właścicielem cyfrowej tożsamości, która potem może mu pomóc: nie będzie musiał przechodzić skomplikowanej weryfikacji w kolejnych miejscach pobytu. Oczywiście nie chodzi tylko o uchodźców, zastosowania mogą być bardzo szerokie: ludzie w państwa słabo rozwiniętych w końcu będą mogli wziąć pożyczkę, skorzystać z usług dostawcy Internetu, wykazać przed urzędnikiem, że istnieją. Zyskają pełnoprawny dokument tożsamości.

Idea szczytna, jeśli projekt będzie się rozwijał w dobrym tempie, może pomóc milionom osób. Podejrzewam jednak, że przy okazji nie zabraknie głosów krytycznych. Będzie jak z inicjatywą Internet.org, którą nazwano nawet protezą Internetu, a nie podłączaniem ludzi do Sieci. Wielkie firmy i rządy mogą dążyć do tworzenia cyfrowych dowodów, bo mają w tym cel. Rozumiem, że poziom bezpieczeństwa będzie wysoki za sprawą blockchcain, ale Microsoftowi może zależeć na jakichkolwiek danych zasilających jego chmurę. Każda informacja może się przydać, ich zbiór to cenny towar. Pozostaje napisać, że w tym przypadku łączone będzie przyjemne z pożytecznym…

The post Microsoft współtworzy narzędzie dla ponad miliarda osób. To wybawienie dla uchodźców appeared first on AntyWeb.

Ta lalka rozpoznaje stan emocjonalny użytkownika. Takim zabawkom kibicuję!

$
0
0

Kiepski pomysł na smart lalkę

Kiedyś pisałem o tym, że Niemcy nakazują rodzicom zniszczyć lalkę szpiegującą dzieci:

Niemiecka Federalna Agencja do Spraw Sieci (Bundesnetzagentur) poinstruowała rodziców, którzy kupili swoim dzieciom zabawkę nafaszerowaną mikrofonami aby ją zniszczyli, ponieważ stanowi zagrożenie związane z udostępnianiem wrażliwych informacji osobom trzecim. Z założenia celem „My Friend Cayla” jest nagrywanie dziecka i przesyłanie tego gdzieś daleko w świat, na serwery należące do firmy Nuance. Dzięki temu głos może zostać przekształcony w tekst, a tak uzyskane treści mogą być wpisywane do internetu, co z kolei pozwala na uzyskanie odpowiedzi na pytania typu „dlaczego pin do karty kredytowej mojego taty, to 1111?”. Odpowiedź zapewni lalka – tak, ma wbudowany głośnik.

Pomysł na „My Friend Cayla” wydał mi się bardzo nietrafiony, ponieważ nagrywanie dzieciaka i przesyłanie tego na jakieś serwery, po prostu nie brzmi zbyt sympatycznie. Niemcy natomiast przejęli się tym do tego stopnia, że radzili rodzicom niszczyć takie lalki… Zabawka mogłaby się przyczynić do tego, że osoby trzecie będą podsłuchiwać zarejestrowane nagrania, które są następnie przesyłane do chmury. Nie pomaga fakt, że domyślnym użytkownikiem takiego urządzenia ma być dziecko.

Znacznie lepszy pomysł na inteligentną zabawkę

Tym razem chciałbym napisać o pomyśle na zabawkę, który wydaje się być znacznie lepszy i bezpieczniejszy. Najpierw jednak spójrzmy prawdzie w oczy i powiedzmy sobie jasno, że dzisiaj niemal wszystko otrzymuje przedrostek „smart”, bo… wszystko staje się inteligentną wersją czegoś, co kiedyś było zwyczajne. Tym samym otrzymujemy smart ubrania, smart wyposażenie domu, albo na przykład smart zabawki. Dziś takie inteligentne wersje zabawek mogą się pojawiać jako okazjonalne ciekawostki, ale wraz z upływem czasu może ich być zdecydowanie więcej. Jeżeli już musi ich być więcej, to myślę, że najlepiej aby były to rzeczy podobne do tego, o czym napisze poniżej.

Ostatnie osiągnięcia w rozwoju AI oznaczają, że dysponujemy już algorytmami potrafiącymi rozpoznawać obiekty na zdjęciach, odczytywać ludzkie emocje z ich twarzy, czytać z ruchu ust itd. przykładów jest wiele. Rzecz w tym, iż kwestią czasu ma być przerzucanie tych możliwości na tanie, malutkie chipy, które mogą być instalowane w najróżniejszych urządzeniach dla zwykłych konsumentów.

Oscar Deniz z University of Castilla-La Mancha w Ciudad Real w Hiszpanii, który jest zainteresowany głównie badaniami w zakresie widzenia maszynowego oraz rozpoznawania wzorców, mówi:

Będziemy mieć urządzenia wearables, zabawki, drony, małe roboty oraz rzeczy jakich nie potrafimy sobie jeszcze wyobrazić, a które będą wyposażone w podstawową sztuczną inteligencję (ang. basic artificial intelligence).

Oscar Deniz prowadzi projekt, który w celu zademonstrowania możliwości nowego chipa do algorytmów sztucznej inteligencji, przemienił zwykłą lalkę w coś znacznie więcej. Zespół naukowy Deniza zaprogramował chip w taki sposób, aby służył do rozpoznawania emocji pojawiających się na ludzkich twarzach, co jest możliwe dzięki zarejestrowaniu obrazu przez niewielką kamerę.

Rozpoznaanie emocji przez lalkę? Wszystko bez połączenia z chmurą? Fajne

Lalka wyposażona w taki chip potrafi rozpoznać osiem stanów emocjonalnych, czyli np. będzie w stanie ocenić czy aktualnie jesteśmy zaskoczeni, albo na przykład weseli. Największa zaleta tego wszystkiego jest fakt, że zabawka wymaga jedynie niewielkiej baterii i – co chyba jeszcze ważniejsze – nie musi łączyć się z żadną chmurą, żeby przesyłać do niej wszystkie nagrania… Wszystko odbywa się lokalnie, na wspomnianym chipie, którego koszt zamyka się w granicach 115 euro.

Ta lalka jest tylko demonstracją skleconą przez pracowników naukowych, ale moim zdaniem wyszło z tego coś o wiele lepszego, niż niejedna masowo produkowana zabawka, która w zamian za bycie „inteligentną” musi się łączyć z różnymi serwerami i przesyłać na nie potencjalnie wrażliwe dane.

Źródło

Grafika: New Scientist

The post Ta lalka rozpoznaje stan emocjonalny użytkownika. Takim zabawkom kibicuję! appeared first on AntyWeb.

Viewing all 65497 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>