Quantcast
Channel: AntyWeb
Viewing all 65497 articles
Browse latest View live

Ellp zautomatyzuje nam Windowsa, a przy tym jest całkowicie darmowy

$
0
0

Ellp to niewielka aplikacja, która pozwoli nam zautomatyzować niektóre zadania, które wykonujemy na komputerze, a nawet ich optymalizację, zwłaszcza przy pobieraniu różnego rodzaju plików.

W aplikacji możemy wyświetlić wszystkie zadania na jednej tablicy lub z podziałem na kategorie poszczególnych pozycji.

Znajdziemy tu zadania wynikowe związane z konkretnymi działaniami, które wykonujemy na komputerze. Czyli, jeśli podłączamy słuchawki, możemy aktywować automatyczne uruchomianie YouTube bądź Spotify, Netfliksa czy jakiejkolwiek innej strony czy aplikacji, którą możemy sami zdefiniować. Gdy blokujemy pulpit i odchodzimy od komputera, możemy zaplanować automatyczne wyłączenie dźwięku. Jest też opcja włączenia powiadomień, jeśli któraś z uruchomionych aplikacji pożera zbyt dużo zasobów i spowalnia nam pracę komputera.

Nie zabrakło też automatycznego czyszczenia ze śmieci dysku, przy procentowym określeniu zapełnienia dysku, czyszczenia kosza czy folderu Pobrane z plików starszych niż zadany okres czy czyszczenia przeglądarki o określonej porze dnia.

Osobiście najbardziej przypadła mi do gustu funkcja automatycznego zapisu pobieranych plików w odpowiednie foldery w zależności od ich rodzaju. Bardzo dużo plików pobieram, czy to z Google Photos, z załączników na Gmailu czy po prostu zdjęcia z sieci potrzebne mi do wstawiania do artykułów. W Google Chrome można na sztywno ustawić miejsce pobierania lub zaznaczyć, aby przeglądarka każdorazowo pytała, gdzie mają być zapisywane pliki. Mam tą drugą opcję i czasem zmieniam lokalizację ręcznie na pulpit albo w folder zdjęcia, a czasem zapominam zmienić (przeglądarka pamięta ostatni wybór) i w wielu miejscach robi mi się śmietnik różnych plików.

I tak, w Ellp możemy zdefiniować konkretne foldery, w których mają być automatycznie zapisywane pliki, w rozróżnieniu na to, czy są to filmy, muzyka czy zdjęcia, niezależnie od domyślnych ustawień przeglądarki.

Sama aktywacja wybranych zadań to ledwie dwa kliknięcia, trzy, jeśli zmieniamy dodatkowe warunki w danym scenariuszu. Wystarczy otworzyć daną pozycję i aktywować suwakiem pod opisem zadania.

Wprawdzie 25 pozycji to niewiele, ale twórcy zapewniają, że systematycznie będą dodawać nowe. Aplikację na Windowsa można pobrać za darmo ze strony Ellp. Aplikacje mobilne również powinny pojawić się w przyszłości, ale tam niepodzielnie króluje IFTTT, ciężko im będzie z nimi rywalizować.

The post Ellp zautomatyzuje nam Windowsa, a przy tym jest całkowicie darmowy appeared first on AntyWeb.


Odtwarzacz muzyczny na skraju epok. Recenzja Sony Walkman NW-A30

$
0
0

Zgrywanie, synchronizowanie, słuchanie – jak ja za tym tęsknię

Zgrywanie lub pobieranie, tagowanie, synchronizacja i dopiero słuchanie – jeszcze kilkanaście lat temu, gdy zapragnęło się zabrać ze sobą własną muzykę, to wykonanie całej serii czynności było nieuniknione. O niewygodzie takiego rozwiązania można się było dotkliwie przekonać szczególnie w sytuacji, gdy po wyjściu z domu okazało się, że nie skopiowaliśmy tej jednej, ulubionej piosenki lub albumu. Dziś wystarczy otworzyć odpowiednią aplikację (Spotify, Tidal) i nadrobić braki nawet przy użyciu sieci komórkowej.

Mimo wszystko, trochę tęsknie za tamtymiczasami, gdy z taką troską zajmowaliśmy się naszymi biblioteczkami muzycznymi.

Oczywiście wciąż nie brakuje osób, które rozbudowują swoje fizyczne (kompakty, winyle, kasety) oraz cyfrowe kolekcje. Należę do tego grona i jako jedna z siedmiu, może ośmiu osób na Ziemi, z przyjemnością korzystam z iTunes oraz MediaGo. Pierwszej z aplikacji prawdopodobnie nie muszę Wam przedstawiać, zaś druga jest dość niszowa. MediaGo to program autorstwa Sony, w części pokrywający się funkcjonalnością z iTunes. MediaGo umożliwia organizować muzykę, filmy, a także przesyłać je do między innymi na urządzenia Sony, jak PlayStation Portable czy odtwarzacze Walkman. Zawsze lepsze to, niż tradycyjne kopiowanie folderów z katalogu do katalogu.

Ręka do góry miał Walkmana

Gdy mówimy o Walkmanie, to oczywiście w pierwszej kolejności u nieco bardziej zaawansowanych wiekiem osób na myśl przyjdzie w pierwszej kolejności odtwarzacz kaset magnetofonowych. Sony nie mogło nie skorzystać z okazji i sięgnęło po tę markę również przy muzycznej serii telefonów komórkowych w czasie mariażu z Ericssonem, a w ofercie Japończyków wciąż pozostają klasyczne, cyfrowe odtwarzacze muzyczne sygnowane linią Walkman. Nie brakuje urządzeń z najwyższej półki, których ceny sięgają kilku tysięcy złotych, co wciąż mi imponuje. Ale Sony stara się zaoferować swoje najlepsze rozwiązania – LDAC, Hi-Res oraz technologie poprawiające brzmienie muzyki – również klientom wybierającym tańsze modele.

Jednym z nich, który niedawno pojawił się w sprzedaży, jest Walkman NW-A30. Niewielki sprzęt, mierzący zaledwie 97,5 mm wysokości i 55,9 mm szerokości. Nie jest tak smukły jak niektóre smartfony, ale to wcale nie należy do jego wad – grubość Walkmana to 11,9 mm. Dotykowy ekran o przekątnej 3,1 cala można uznać za zbyt skromny – przyzwyczajone do wyświetlaczy zajmujących całe dłonie osoby mogą poczuć się, jakby im coś odebrano. Ekran wykonany jest w technologii TFT i posiada standardową rozdzielczość 800 na 480 pikseli (WVGA). Jest wystarczająco jasny, by korzystać w niego w skrajnych warunkach, ale dotarcie do ustawień poziomu jasności nie jest zbyt poręczne. Można na nim obejrzeć film, ale w tej roli lepiej sprawdzi się większość smartfonów. Na Walkmanie przede wszystkim słuchamy muzyki.

Niech zabrzmi muzyka

Listę wspieranych formatów plików otwierają oczywiście te najbardziej popularniejsze, jak mp3 czy aac. Nie zapomniano o FLAC-u, ale bardzo istotne jest wsparcie dla muzyki w wysokiej rozdzielczości i plików DSD. Te nie są odtwarzane natywnie, lecz następuje przekształcenie nagrań na format PCM. Sony przygotowało całą armię efektów dźwiękowych mających zapewnić nam jak najlepsze brzmienie. DSEE EX (digital sound enhancement engine) zajmie się plikami o niższym bitracie, po S-Master HX sięgniemy w celu zmniejszenia zniekształceń, ClearAudio+ będzie odpowiedzialne za uczynienie dźwięku jeszcze bardziej przejrzystym, czystszym.

Dla melomanów to spore pole do popisu. Spędziłem sporo czasu dostosowując wyżej wymienione funkcje oraz kilka innych (Clear Phase, kompresor dynamiki, korektor), by otrzymać takie brzmienie, które mnie w pełni usatysfakcjonuje. To się udało osiągnąć, lecz po zmianie rodzaju pliku lub gatunku muzycznego najczęściej musiałem zaczynać całą zabawę od nowa. Zabrakło mi możliwości zapisania moich preferencji obejmujących wszystkie dodatkowe efekty, tak by zaledwie jednym tapnięciem móc się między nimi przełączać.

W większości przypadków Walkman NW-A30 radzi sobie wyśmienicie. Dźwięk jest głęboki, nasycony i wyraźny. Odtwarzacz testowałem w parze ze słuchawkami Sony MDR -ZX770BN, które oferują łączność Bluetooth jak i standardowe połączenie przewodem z wtyczkami jack 3,5 mm. Spadek jakości dźwięku z plików FLAC był delikatnie wyczuwalny, ale nie na tyle, bym mógł to uznać za wadę. Wielka szkoda jednak, że w w tym modelu słuchawek nie znalazła się technologia LDAC, którą wspiera Walkman NW-A30. Pozwala ona na przesyłanie większej ilości danych w tym samym momencie, przez co skompresowany dźwięk ma wyższy bitrate. Najlepszym partnerem dla Walkmana byłyby więc słuchawki z Bluetooth i LDAC. Na szczęście NFC jest obecne niemalże we wszystkich urządzeniach audio Sony – w tym przypadku tak jest – więc parowanie Walkmana ze słuchawkami przebiega błyskawicznie. Samo połączenie może być realizowane w jednym z 4 trybów, gdzie wybieramy pomiędzy jego jakością, a stabilnością (dużo zależy od tego, z jakich słuchawek korzystamy).

Wykonanie, konstrukcja

Odtwarzacze Sony Walkman zawsze słynęły z ciekawego, acz minimalistycznego designu. Ich wygląd jest nieco bardziej surowy od tego, co oferuje nam Apple ze swoimi, nie boję się użyć tego słowa, cukierkowymi iPodami (które i tak lubię). Walkman NW-A30 prezentuje się elegancko, a do testów trafił do mnie model w kolorze… niebieskim. Tak mówi o nim strona internetowa producenta, lecz precyzyjniejszym określeniem byłby mocno nasycony turkusowy. Inne wersje kolorystyczne są równie intrygujące i wydaje mi się, że choć jeden przypadnie każdemu do gustu – jest ich aż 5 do wyboru.

Przód odtwarzacza to oczywiście ekran pokryty szkłem i jest on otoczony ramką, na której znalazły się logo Sony (nad ekranem) i Walkman (pod ekranem). Czy trochę na siłę? Można odnieść takie wrażenie, ale Japończycy stosują ten zabieg od dawna, więc nikogo nie powinno to dziwić. Konstrukcja jest solidna, szczelna i dokładna. Przy upadku obawiałbym się tylko o stłuczenie szklanego ekranu – pozostałym komponentom nie powinno się nic stać, oprócz pojawienia się otarć czy rys. W codziennym rozgardiaszu nie jest o nie łatwo, ale kilka znaków użytkowania zdążyło się pojawić na obudowie.

Tylny panel jest w całości wykonany z aluminium, co cieszy, natomiast krawędzie boczne są wykonane z plastiku. Jest to ten sam kawałek sztucznego tworzywa, który otacza ekran. Po lewej stronie znajdziemy slot na karty pamięci microSD (do 192 GB), natomiast prawa krawędź to malutkie centrum dowodzenia, czy zbiór klawiszy fizycznych. Umieszczono tam (od góry) włącznik, przyciski sterujące poziomem głośności, trzy przyciski sterujące odtwarzaniem oraz – dawno nie widziany – przełącznik „hold” dezaktywujący działanie wszystkich pozostałych. Dla praworęcznych osób jest to cudowne rozwiązanie, ponieważ wszystkie przyciski są w zasięgu kciuka.

Obsługa

Interfejs odtwarzacza jest prosty w obsłudze, ale skomplikowany. Tak, dobrze przeczytaliście. Gdy już poznamy wszystkie triki pozwalające nam szybko przemieszczać się pomiędzy danymi sekcjami i skróty na dolnym pasku nawigacyjnym, to obsługa Walkmana nie będzie wyzwaniem. Muzykę lokalną przeglądamy w klasycznych kategoriach (utwory, albumy, wykonawcy, lata wydania i playlisty). Pojawiła się także dedykowana muzyce w wysokiej rozdzielczości sekcja, byśmy mogli szybko dotrzeć do najlepszej, pod względem technicznym, muzyki. Przyciski ekranowe mogą być miejscami zbyt małe, by w pełni komfortowo z nich korzystać, ale można w tym nabrać wprawy do pewnego stopnia.

 

Dolny pasek zawiera cztery uniwersalne przyciski – wstecz, ekran odtwarzania, biblioteka oraz menu kontekstowe. Do naszej dyspozycji są także listy zakładek (dokładnie 10), gdzie trafiają nasze ulubione kawałki. Nie ma problemu z zarządzaniem utworami w playlistach, przenoszeniem piosenek pomiędzy nimi oraz zmianą kolejności odtwarzania.

Najmniej intuicyjne są ustawienia, gdzie – na przykład – pojawiły się skróty pozwalające zmienić poziom jasności ekranu, włączyć usuwanie szumów lub aktywować Bluetooth. Niestety, zastosowane symbole w dwóch ostatnich przypadkach niewiele mówią i metodą prób i błędów musimy poznać ich działanie – dlaczego nie wykorzystano po prostu logo Bluetooth?

Tutaj przydałby się krok naprzód

Pod wieloma względami chciałbym pozostać w latach ’90 lub 2000, ale Sony powinno podjąć decyzję o kroku naprzód w kilku niecierpiących zwłoki sprawach. Przede wszystkim mówię o wprowadzeniu USB 3.0, niezbędnego do szybkiego tranferu dużych plików muzycznych, a przecież obsługa plików FLAC, DSD i dźwięku w wysokiej rozdzielczości przez Walkmana NW-A30 nakłania nas do sięgania po takowe. Wraz z pojawieniem się USB 3.0 z radością przywitałbym złącze USB-C oferujące funkcję szybkiego ładowania i będące zdecydowanie popularniejszą wtyczką, aniżeli stosowany przez Sony 22-stykowy WM-PORT. Wtedy synchronizacja oraz ładowanie byłby mniej bolesne.

Dla kogo Walkman NW-A30?

Sony stara się dostarczyć fanom muzyki odtwarzacz, który postawił już jedną nogę w przyszłości – dotykowy, czytelny ekran, obsługa wielu formatów plików, w tym w wysokiej rozdzielczości, efekty dźwiękowe godne podziwu – ale drugą nogą pozostał w poprzedniej epoce, o której pomimo ogromnego sentymentu wolelibyśmy zapomnieć. Synchronizowanie biblioteczki nie musi być tak utrudnione, a interfejs mógłby być bardziej przyjazny i wpasować się w panujące standardy.

Swoje główne zadanie Walkman NW-A30 spełnia jednak wzorowo i trudno mi cokolwiek mu zarzucić pod względem muzycznym. Brzmi naprawdę świetnie, dostosowanie dźwięku do własnych upodobań nie jest trudne, obsługuje pliki FLAC oraz DSD, a odtwarzaniem wygodnie zarządza się przyciskami fizycznymi, z których tak łatwo zrezygnowali producenci telefonów komórkowych.

Na koniec dodam, że na rynku oferowane są dwie wersje tego modelu – jedna z nich nie posiada w pudełku słuchawek, dlatego zwróćcie na to uwagę. Cena odtwarzacza wynosi 749 złotych, a koszt wzrośnie, ponieważ wbudowaną pamięć 16 GB musowo rozszerzymy za pomocą karty microSD.

The post Odtwarzacz muzyczny na skraju epok. Recenzja Sony Walkman NW-A30 appeared first on AntyWeb.

Wygodnie instaluj i aktualizuj aplikacje BlackBerry na Androida

$
0
0

Aż z ciekawości zajrzałem do poprzedniego wpisu, który dotyczył zestawu aplikacji BlackBerry na Androida. Jak się okazuje, było to blisko rok temu. W sierpniu 2016 roku BlackBerry wprowadziło do Google Play swoje aplikacje, które (początkowo) były ograniczone tylko do smartfonu BlackBerry Priv. Na wiele różnych sposobów udostępniano je użytkownikom innych urządzeń z Androidem, a mało kto wiedział, że tuż za rogiem czai się takie dobro jak BlackBerry Manager.

Zadaniem tego menadżera jest uczynienie zarządzania – instalacji, aktualizacji – alikacji od BlackBerry na każdym smartfonie z Androidem w wersji 5.0 i wyższej. Zamiast przeczesywać sieć w poszukiwaniu działających plików APK, a później dbać o to, by posiadane aplikacje były na czasie manualnie sprawdzając strony i fora, możemy oprzeć się na BlackBerry Manager użytkownika githuba o nick cobalt232.

Oczywiście samego menadżera nie pobierzemy z Google Play. Autor przygotował specjalną stronę internetową, gdzie możemy zapoznać się z podstawowymi informacji na temat aplikacji, zobaczyć ją na zrzucie ekranu oraz pobrać plik APK. Na podstronie znalazło się więcej szczegółowych informacji, między innymi wymagania minimalne do działania aplikacji BlackBerry:

  • Android 5.0 (Lollipop) lub nowszy
  • 2 GB pamięci RAM RAM i ekran z dpi pomiędzy 420 a 640
  • 512 MB wolnej przestrzeni w pamięci wewnętrznej lub karcie microSD
  • tablety są wspierane tylko częściowo
  • obecność Google Play Services

Oczywiście najważniejszym punktem spośród wszystkich aplikacji jest klawiatura BlackBerry na Androida, którą testowałem niedługo po jej premierze. Od tamtego czasu wiele się zmieniło – przede wszystkim doczekaliśmy się debiutu świetnej Gboard na Androida oraz iOS-a i od tamtej pory nie szukałem alternatywy.

Ponadto, BlackBerry ma przecież do zaoferowania komunikacyjny hub, kalendarz, password keeper i wiele innych.

The post Wygodnie instaluj i aktualizuj aplikacje BlackBerry na Androida appeared first on AntyWeb.

Top 500 superkomputerów: czyja maszyna na pierwszym miejscu? W której setce najmocniejsza konstrukcja z Polski?

$
0
0

Top 500 to ranking, który sporo może powiedzieć o rozwoju gospodarczym i technologicznym państw, o nauce, wydawanych na nią pieniądzach itp. Bo superkomputerów zazwyczaj nie buduje się dla zabawy i bez celu. Patrząc na to z tej perspektywy, raczej nie dziwi, że najwięcej maszyn w zestawieniu mają Amerykanie: 169. Ale na plecach czują oddech Chińczyków posiadających 160 takich jednostek. To unaocznia wyścig obu mocarstw. Trzecia w rankingu Japonia mocno odstaje od tych dwóch państw: ma 33 superkomputery w top 500. Niemcy posiadają ich 28, Francja oraz Wielka Brytania po 17. Co z Polską? Nad Wisłą (i Odrą) znajdziemy ich 5. Nie jest najgorzej, lecz może być lepiej.

Pierwsze miejsce zajmuje chińska maszyna Sunway TaihuLight o mocy obliczeniowej 93 PFLOPS. Druga jednostka też pochodzi z Chin, lecz mocno ustępuje liderowi: Tianhe-2 (długo zajmował pierwsze miejsce) może przetwarzać dane z szybkością 33,9 petaflopów. Szwajcarski superkomputer Piz Daint, który w ostatnim czasie przeszedł modernizację, może się obecnie pochwalić wydajnością prawie 20 petaflopów. Dopiero na czwartym miejscu amerykański Titan z wynikiem 17,6. Na podium może i uda się szybko wrócić, ale pozycja lidera to spore wyzwanie…

Co z polskimi superkomputerami? Ten najwydajniejszy, Prometheus, to maszyna należąca do AGH. Moc obliczeniowa wynosi 2,4 PLOPS co daje 71. lokatę na świecie. Niby wysoko, ale maszyna zaliczyła spory spadek – była w czwartej dziesiątce. To nadal dość nowoczesna konstrukcja, w której warto zwrócić uwagę chociażby na system chłodzenia, lecz w tym szalonym wyścigu trudno będzie się utrzymać wysoko bez modernizacji.

Jeżeli jesteście zainteresowani pełną listą, odsyłam do top 500, tutaj znajdziecie natomiast krótkie omówienie. Można się dowiedzieć, które firmy odgrywają największą rolę w tym biznesie, jakie oprogramowanie wykorzystują superkomputery czy skąd pochodzi trójka ekologicznych maszyn. Ciekawe, jak długo Chińczycy utrzymają się na pozycji lidera…?

The post Top 500 superkomputerów: czyja maszyna na pierwszym miejscu? W której setce najmocniejsza konstrukcja z Polski? appeared first on AntyWeb.

Polacy wydali w zeszłym roku 900 mln zł na… serwisy pirackie

$
0
0
pirackie treści

To dość mocne liczby, jak to możliwe w dzisiejszych czasach, gdzie mamy dostępnych już tyle serwisów udostępniających treści wideo, audio czy ebooki i audiobooki?

utracone pieniądze w polskiej gospodarce

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że płacimy za dostęp do tych pirackich serwisów. Powiecie, że w legalnych serwisach jest mało aktualnych filmów czy seriali, a co powiecie na kwoty jakie Polacy wydają za nielegalne ebooki i audiobooki?

skala piractwa w Polsce

Średnie wydatki za dostęp do nielegalnych książek oscyluje wokół kwoty 13,66 zł miesięcznie, to jest prawie połowa kwoty jaką trzeba wydać za nielimitowany dostęp do Legimi na czterech urządzeniach, czyli zapewniający dostęp do legalnej bazy z książkami dla całych rodzin.

serwisy oferujące nielegalny dostęp

Podobnie z audiobookami – 15,85 zł średnie miesięczne wydatki na pirackie pozycje, kiedy w Storytel mamy również nielimitowany dostęp do audiobooków za 29 zł miesięcznie.

To nie są duże różnice przecież, a wolimy wydawać je w jakichś bliżej nieznanych serwisach, za którymi niewiadomo kto stoi i trzepie za przeproszeniem kasę, by za jakiś czas zniknąć z sieci.

przychody z nielegalnych treści

Z tych cyferek i przeliczeń, na które pokusiło się Deloitte (skąd pomysł na przeliczenie tego na abonament RTV? Przypadek, że akurat teraz?), nic mnie tak nie zdzierżyło jak te wydatki na pirackie serwisy.

Żywię jeszcze tylko nadzieję, że większość z tego generuje nieświadoma część użytkowników w sieci, nieświadoma w ogóle tego, że wydają te pieniądze na nielegalne treści. Brakuje w tym wszystkim edukacji, może przydałoby się już w szkole uświadamiać uczniów w tym temacie? Być może za kilka lat wstydliwym by było przyznawać się w ogóle do tego, że ktoś skorzystał z takiego serwisu.

Skutecznym sposobem, na tu i teraz, mogłoby być systemowe rozwiązanie. Dało się to zrobić z listą stron z nielegalnym hazardem, które blokowane mają być przez dostawców usług w 24h po pojawieniu się niej. Dlaczego nie zrobić takiej listy z takimi pirackimi serwisami?

Zaraz mnie tu powiesicie za takie propozycje, ale dlaczego? Widzę w tym same pozytywy, skoro i tak płacimy za te pirackie treści, dlaczego nie przerzucić tych pieniędzy na dalszy rozwój i poszerzanie oferty przez legalnie działające firmy? Skorzystalibyśmy na tym wszyscy, a i przestalibyśmy narzekać na ich ubogą ofertę.

Z całością raportu możecie zapoznać się pod tym adresem.

Photo: iLexx/Depositphotos.

The post Polacy wydali w zeszłym roku 900 mln zł na… serwisy pirackie appeared first on AntyWeb.

Play z nową ofertą Stan nielimitowany – Showmax i Tidal w cenie abonamentu

$
0
0
stan nielimitowany oferta

Najatrakcyjniejsza wydaje się opcja dostępu do filmów w Showmax (12 miesięcy) i muzyki w Tidal (24 miesiące) w ramach abonamentu, czegoś takiego jeszcze nie było na rynku. Jaki koszt takiego zestawu? W taryfie Rodzina z trzema kartami SIM będzie to 35 zł na osobę. Jeśli zdecydujemy się na ofertę DUET, czyli dwie karty SIM, na osobę wyjdzie po 40 zł, w przypadku tradycyjnej oferty SOLO zapłacimy za to 50 zł.

showmax play tidal abonament

Dodatkowo udostępniona będzie opcja Stan nielimitowany MINI z mniejszą paczką danych – 2 GB, nielimitowane rozmowy w cenie od 20 zł na osobę oraz Stan Nielimitowany DOM WiFi, w którym poza pakietem dostępnym na smartfony dodawany będzie internet bez limitu GB w cenie od 40 zł na osobę.

Na więcej szczegółów będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, aż udostępnią regulaminy, w których poznamy zapisy dotyczące zwłaszcza tego internetu bez limitu GB. Niemniej interesująco zapowiada się opcja dostępu do Showmax i Tidala, który powraca w darmowej opcji, wliczonej w abonament.

W podstawowej wersji abonamentu w Play, czyli Formuła Solo za 50 zł, gdzie Tidal normalnie kosztuje 19,99 zł a Showmax 19,90 zł, pozostaje nam tylko 10 zł za nielimitowane rozmowy i wiadomości, oraz transfer danych bez limitu GB. Nieźle, ale poczekajmy na szczegóły,

The post Play z nową ofertą Stan nielimitowany – Showmax i Tidal w cenie abonamentu appeared first on AntyWeb.

Nie ma już świata wirtualnego i realnego. Jest jeden, wspólny

$
0
0
życie online

Dla niektórych to nie będzie nic odkrywczego, że mamy do czynienia z przenikaniem się obydwu „światów”. Przecież w świecie wirtualnym możemy umówić się na kawę ze znajomym i zrealizować ten plan już w ramach tego „właściwego”, gdzie dokonujemy interakcji z innym człowiekiem bezpośrednio. Tego typu możliwości przekładają się również na model pracy – wiele rzeczy możemy wykonać zdalnie, bez potrzeby przebywania w biurze. Wystarczy dostęp do internetu i odpowiednich narzędzi. A to przecież nie jest trudne.

Ale poza takimi oczywistymi przykładami warto pochylić się nad innymi. Należy sobie zadać pytanie, czy człowieka obowiązują te same zasady w świecie wirtualnym, co w tym „realnym”. O co chodzi? O rozliczanie nas z naszego zachowania. Jako jednostki na co dzień jesteśmy nieustannie poddawani weryfikacji przez otoczenie. Dlatego też nie robimy pewnych rzeczy z obawy np. o sankcje ze strony grupy (publiczna dezaprobata, wykluczenie). Nie przeklinamy do kogo popadnie, bo możemy zostać uznani za osoby nieprofesjonalne. Nie przechadzamy się chodnikiem i nie wyrażamy głośno opinii na temat innych ludzi, bo jest to nieeleganckie i oceniane po prostu źle.

W sieci natomiast wydaje się nam – błędnie – że takie mechanizmy weryfikacji w ogóle nas nie obowiązują. Odsyłam Was do materiału Tomka oraz Pawła o hejcie, którzy poruszyli w dalszym ciągu ważny temat. O ile jestem w stanie go zrozumieć, jeżeli odbywa się on za pośrednictwem anonimowych kont, gdzie trudniej jest dotrzeć do autora wiadomości, tak kompletnie nie jestem w stanie pojąć motywów działania użytkowników, którzy nie szczędzą słów podpisując się pod tym swoim imieniem i nazwiskiem.

tablet przestrzeń wirtualna

I jak się okazuje, za takie rzeczy czekają nas sankcje ze strony otoczenia

Przykład z USA dowodzi, że pisanie pewnych rzeczy w mediach społecznościowych może pociągać za sobą nieprzyjemne konsekwencje. W sumie to nic odkrywczego, bo mieliśmy już takie przypadki w Polsce. Ale biorąc pod uwagę ogół takich sytuacji można stwierdzić, że nie mamy obecnie do czynienia z internetem oraz „światem rzeczywistym” jako dwoma odrębnymi bytami. Jeden z pracowników szkoły w Ohio wypowiedział się nieprzychylnie wobec gejów, którzy według niego powinni zostać „zabici, albo przynajmniej przesiedleni”. Co ciekawe, wpis ten został opublikowany w medium społecznościowym, gdzie ów człowiek podpisał się pod nim imieniem i nazwiskiem. Konsekwencje? Ów człowiek zostanie prawdopodobnie zwolniony z pracy. Przy okazji dodam, że nie mnie oceniać ludzkie poglądy – czy zrobił dobrze, czy też źle – wyrokować nie będę.

Jedno jest pewne – to, co robimy w internecie: co mówimy, kogo znamy, z kim rozmawiamy i co czytamy ma ogromny wpływ na to, co sądzą o nas inni ludzie. I co więcej, może się okazać, że konsekwencje pewnych działań również w mediach społecznościowych mogą mieć ogromne znaczenie dla naszej aktywności w „świecie realnym”. Wytworzyła się specjalna przestrzeń, która zawiera w sobie publiczną oraz wirtualnym. Czyli dwie w jednej. Najgorsze jest jednak to, że niektórzy w ogóle tego nie dostrzegają i żyją w mylnym przekonaniu, że obowiązują w nich inne zasady.

I widzę to na co dzień. Na Facebooku, Twitterze – gdziekolwiek można znaleźć coraz więcej wpisów, których ludzie wstydziliby się, gdyby zostały wypowiedziane w tradycyjnej przestrzeni publicznej – na chodniku, gdziekolwiek. Ale w sieci wypowiadanie się w ten sposób przychodzi im bez problemu. A to ogromny błąd, bo jak widać – za niektóre rzeczy zrobione w internecie możemy „beknąć” w świecie wirtualnym.

The post Nie ma już świata wirtualnego i realnego. Jest jeden, wspólny appeared first on AntyWeb.

Wypożyczalnia rowerów zbankrutowała, bo… zniknęło 90% rowerów. Firma zapomniała o jednej ważnej rzeczy

$
0
0
wypożyczalnia rowerów

Wypożyczalnia rowerów w Chinach? Brzmi świetnie, to musi wypalić. Skoro sprawdza się w innych krajach, w tym w Polsce, gdzie miejskie systemy wypożyczania jednośladów cieszą się coraz większą popularnością, czemu inaczej miałoby być w Państwie Środka, które obok Holandii chyba najmocniej kojarzy się z rowerami?

rower

Startup Wukong Bikes wystartował kilka miesięcy temu w Chongqing. Początkowo posiadał 1200 rowerów, ale zapomniał zainstalować w nich moduł GPS. W efekcie rowery znikały. Jedne były kradzione, inne po prostu porzucane, firma nie była w stanie zlokalizować tych maszyn. Z opisów wynika, że w Chinach miejska wypożyczalnia działa trochę inaczej niż u nas, nie ma stacji, w których parkuje się rowery – można je znaleźć na chodniku czy ulicy i tam zostawić, a umożliwiają to aplikacje działające w oparciu o… GPS. Trochę dziwi podejście właściciela Wukong Bikes.

Historia ciekawa nie tylko z powodu technicznej wpadki. Przy okazji można się dowiedzieć, że chociaż na chińskim rynku działa sporo firm tego typu, to jest on zdominowany przez dwóch graczy: Mobike oraz Ofo. Obaj wspierani są przez wielkie korporacje tech i posiadają pieniądze na rozwój, dostarczanie nowoczesnych rowerów, szybki wzrost czy rywalizację cenową. Jak na tym wychodzą? Trudno stwierdzić. Ale wspomniany startup miał problem, by z nimi rywalizować i to na różnych polach. Przypomina się sytuacja z Uberem.

jazda na rowerze

Pisząc krótko: planując jakiś biznes, zastanówcie się dwa razy, co jest w nim najważniejsze i co może się okazać piętą achillesową. Jeśli nie ogarniecie z pozoru błahej sprawy może się okazać, że 90% firmy szybko wyparuje…;)

The post Wypożyczalnia rowerów zbankrutowała, bo… zniknęło 90% rowerów. Firma zapomniała o jednej ważnej rzeczy appeared first on AntyWeb.


Najlepsze gry na iOS — maj 2017

$
0
0

Tekst pierwotnie pojawił się na AntyApps.pl, gdzie testujemy najlepsze aplikacje mobilne na Androida, iOS i Windows

Artificial Superintelligence

Jeśli lubicie sarkastyczne poczucie humoru, to pozycja dla was! Ciekawe rozwinięcie konceptu przejęcia władzy nad światem przez Sztuczną Inteligencję i dalszych losów z tym związanych, które zależeć będzie już teraz wyłącznie od naszych decyzji…

Recenzja Artificial Superintelligence

Beholder

Na urządzenia mobilne przywędrował przed kilkoma dniami symulator… zarządcy w totalitarnym państwie. Wielki Brat na całego — tym razem jednak mamy możliwość dokonywania całego zastępu wyborów i samodzielnego podejmowania decyzji, które będą zgodne (lub wręcz przeciwnie) z naszym sumieniem…

Recenzja Beholder

Harvest Moon: Lil’ Farmers

Harvest Moon: Lil’ Farmers nie jest grą, która wciągnie graczy zjadających zęby w Back to Nature i spółce — czyli tych klasycznych odsłonach zabawy w farmera. Ale to nie oni są targetem — dla nich jest przecież Seeds of Memories. Tutaj mamy dziecinnie (dosłownie) prosty w obsłudze interfejs, proste zadania i masę frajdy, kiedy uda nam się je wykonać. Idealna zabawa dla wszystkich dzieci, a także fajne narzędzie do zabawy rodziców z dziećmi, które może sprawdzić się także w formie edukacyjnej.

Recenzja Harvest Moon: Lil’ Farmers

Lost Frequency

Gry tekstowe powracają w bardzo dobrym stylu — a Lost Frequency jest na to idealnym przykładem. I to na tyle rozbudowanym w warstwie dźwiękowej, że nie trudno pomylić go z audiobookiem. Intrygująca fabuła i interesujący bohaterowie składają się na naprawdę fajny zestaw, z którym warto się zapoznać.

Recenzja Lost Frequency.

Miles & Kilo

Runnery w ostatnich miesiącach nie cieszą się najlepszą sławą. Ale Miles & Kilo to idealny przykład na to, że gatunek ma się dobrze i można znaleźć naprawdę intrygujące tytuły w klimacie. Sporo opcji, dużo wyzwań, nienaganna oprawa — a wszystko to zamknięte w modelu premium!

Recenzja Miles & Kilo

Really Bad Chess

Jeśli lubicie eksperymenty, Really Bad Chess to wyjątkowo oryginalna alternatywa dla szachów, która powinna was zainteresować. Z punktu widzenia tradycyjnej rozgrywki, raczej nie nauczycie się tutaj ruchów, które zaskoczą wytrawnych szachistów. To raczej coś dla tych, którym nigdy nie było po drodze z tradycyjnym rozłożeniem figur, a przy okazji lubią dobre łamigłówki ze znanymi motywami.

Recenzja Really Bad Chess

Timber Tennis

Timber Tennis to w założeniu banalnie prosta gra. Bo to po prostu stukanie w ekran — to w w jego prawą, to lewą stronę. Jednak udało się zamknąć go w na tyle fajnej formie, że mimo wszystko niesamowicie trudno jest się od niego oderwać. I nie ważne czy lubicie grę w tenisa, czy jej nie lubicie; czy podobał wam się Timberman czy wam się nie podobał. Timber Tennis to wyższa półka wśród szalonych, urzekających pikselową oprawą zręcznościówek.

Recenzja Timber Tennis

The post Najlepsze gry na iOS — maj 2017 appeared first on AntyWeb.

Ta aplikacja na smartfona pozwala samodzielnie zbadać jakość spermy

$
0
0

Seem, bo o tym rozwiązaniu mowa, nie jest produktem nowym, ma już ponad rok, ale trafiłem na ów pomysł dopiero parę dni temu, przyczyniła się do tego nagroda, jaką zgarnął projekt. Wyróżniono go w Cannes za niesztampowe podejście i kreatywność. Słusznie. Z czym konkretnie mamy do czynienia?

Zestaw składa się z niewielkiego pudełka oraz aplikacji, póki co współpracuje ona chyba wyłącznie z iOS. Co znajdziemy w pudełku? Kubek na spermę, przyrząd do jej przenoszenia oraz soczewkę, którą nakłada się na kamerę smartfona i w ten sposób zamienia w mikroskop. Proces jest dość prosty: nasienie trafia do kubka, tam musi chwilę odstać, potem próbka jest pobierana i trafia na soczewkę. Aplikacja robi swoje i filmuje plemniki, następnie je liczy i określa motorykę. Uzyskiwane są dane, które mogą się okazać bardzo przydatne. Trzeba przy tym zaznaczyć, że informacje są przekazywane w przystępny sposób – człowiek nie musi się znać na badaniu nasienia, wykresy spróbują mu to wyjaśnić.

Ktoś zada pytanie: po co to wszystko? Odpowiedź jest prosta: mężczyźni cierpią na bezpłodność lub mają okresowe problemy z nasieniem. Ale wielu z nich nie dopuszcza tej myśli do siebie, jeśli para nie może zajść w ciążę, za „winną” uznawana jest kobieta. I nierzadko poddaje się terapii, która nie przynosi rezultatów, bo… nie może. Mężczyźni nie przyjmują do wiadomości, że to z nimi może być coś nie tak, jednocześnie nie chcą się udać na badania. Onanizować się w szpitalu do kubka? To nie przejdzie.

Seem rozwiązuje sprawę o tyle, że badanie można przeprowadzić w domu, gdy będzie się na to gotowym, bez stresu i konieczności informowania świata o „problemach”. Pojawiło się rozwiązanie przypominające test ciążowy, który też może być zastosowany w różnych okolicznościach przyrody, głównie w domu. Twórcy produktu, japońska firma Recruit Lifestyle Co., przekonują przy tym, że ich zestaw nie jest wyrocznią, ostatnią instancją – to wskaźnik, iż coś może być na rzeczy i należy udać się na bardziej szczegółowe badania. Dobrze, że aplikacja nie jest stawiana w roli alternatywy dla lekarza.

Dobra rzecz. Produkt, który odpowiada na realne potrzeby. Jeżeli działa tak, jak przekonują twórcy (a ponoć potwierdzają to wyniki), może pomóc wielu parom, przyspieszy lub ułatwi powiększenie rodziny. A wszystko za sprawą smartfona. Można drwić z tych urządzeń, ale tkwi w nich naprawdę wielki potencjał, pewnie jesteśmy dopiero na początku jego odkrywania i wykorzystywania. Mam nadzieję, że projektów podobnych do Seem będzie przybywać – na pomoc czekają miliony ludzi na świecie. Jednocześnie jest to wielka szansa dla dużych i małych firm. Jeśli macie pomysł na wykorzystanie smartfona w niecodzienny sposób, nie chowajcie go w szufladzie.

The post Ta aplikacja na smartfona pozwala samodzielnie zbadać jakość spermy appeared first on AntyWeb.

Nienawidzisz prasować? Jest na to pewne „inteligentne” rozwiązanie…

$
0
0
prasowanie

Robot prasujący ubrania

Zobacz, czy to nie wspaniałe? Robot, który zabiera się do roboty i… prasuje twoją koszulę. To się nazywa „przyszłość, w której chcę żyć”, a teraz mogę się tym podzielić również z tobą:

I co? I wyszło jak zawsze… a miało być tak pięknie. Faktycznie, wygląda jakby prasował koszulę, ale tak naprawdę szybko straciłbym do niego cierpliwość. A ty nie? Ślamazarne ruchy i jakby nastawienie pod tytułem: „dlaczego po otrzymaniu daru (robotycznego) życia, od razu uczyniłeś mnie niewolnikiem do prasowania koszul?”. Na co mi robot, który ma mi coś za złe i w dodatku specjalnie się guzdra ze swoimi zadaniami, żeby zrobić mi na złość?

Ach… właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że popełniłem gafę. On po prostu nie potrafi wykonywać szybszych ruchów. No nic, w takim razie zmieniam retorykę. To wszystko jest naprawdę niesamowite i sam nigdy nie dałbym rady zbudować czegoś takiego, ale trzeba to jeszcze dopracować. Wydaje się, że przyszło mi żyć w możliwie najgorszych czasach, ponieważ z jednej strony mogę oglądać filmiki z cudami tego typu, a z drugiej… muszę odczuwać zawód w związku z tym, że to wciąż nie jest idealny robot niewol… ach, przepraszam, miałem powiedzieć domowy asystent.

Metoda małych kroków

Zapomnij o robotach, nie są jeszcze dostatecznie dobre, żeby wyręczać nas z codziennych obowiązków. Lepiej zdecydować się na coś prostego, jak np. samo ścieląca się kołdra. Tutaj wszystko działa jak należy, a przy okazji możesz skreślić ze swojej listy obowiązków jedną z wielu drobnostek:

Źródło

The post Nienawidzisz prasować? Jest na to pewne „inteligentne” rozwiązanie… appeared first on AntyWeb.

Mamy One Plus 5! Pierwsze wrażenia

$
0
0

OnePlus 5 miał swoją premierę dwa dni temu, jednak budził mnóstwo emocji przez minione tygodnie. Głównie działo się tak z powodu designu, który określano jako łudząco podobny do iPhone’a 7. W rzeczywistości jednak OnePlus 5 wygląda dużo lepiej niż na grafikach – to podobieństwo do Apple’a nie daje się aż tak mocno we znaki. Co oczywiście nie zmienia faktu, że twórcy mogli się bardziej postarać i nie wybierać najłatwiejszego, najbardziej oczywistego rozwiązania. Nie zmieniają tego nawet zapewnienia o przetestowaniu 100 różnych prototypów przed wybraniem tego „idealnego”.

OnePlus 5 przod

Pierwszy zachwyt nad OnePlus 5 przychodzi dość szybko, bo podczas rozpakowywania. Wewnątrz znajdziemy co prawda tylko ładowarkę z (z funkcją Dash Charge) oraz kabelek, ale zostały one umieszczone wewnątrz w przykuwający wzrok, nietuzinkowy sposób. To robi wrażenie i sprawia, że mamy odczucie obcowania z produktem premium.

OnePlus 5 przyciski

OnePlus 5 usb-c

OnePlus 5 to najbardziej smukły OnePlus w historii – konstrukcja mierzy zaledwie 7,25 mm. Do mnie przyjechała wersja kolorystyczna Midnight Black, ale w sprzedaży jest też model Slate Gray. Różnią się one nie tylko wyglądem, ale również pojemnością (64 GB vs 128 GB). Obudowę wykonano z jednego bloku anodyzowanego aluminium. Wrażenie robi na pewno estetyczne wkomponowanie anten – plastikowe wstawki nie „biją po oczach”, jak ma to miejsce czasami. Miłym dodatkiem jest natomiast suwak na lewej krawędzi, który pozwala szybko przełączać się między trybem z włączonymi dźwiękami, wyciszonym oraz „Nie przeszkadzać”. Na dolnej krawędzi znajdziemy złącze USB-C (wersja 2.0), minijack oraz przeciętnie grający głośniczek multimedialny.

OnePlus 5 aparat

Ekran ma przekątną 5,5 cala oraz rozdzielczość Full HD (401 PPI). Jak już odkryto, to ten sam komponent, który zastosowano w poprzednim modelu – twórcy jedynie podrasowali go software’owo (dodając m.in. wsparcie dla palety barw DCI-P3). Matryca AMOLED PenTile może niektórych rozczarowywać. Na mnie zrobiła dobre wrażenie i gdyby nie niewielki współczynnik jasności utrudniający korzystanie ze smartfona w słoneczne dni, byłaby idealna (nie jestem zwolennikiem pogoni za 2K i 4K w smartfonach). Całość zabezpiecza delikatnie wypukła tafla szkła 2.5D z powłoką Corning Gorilla Glass 5.

OnePlus 5 czytnik

Pod wyświetlaczem umieszczono trzy przyciski dotykowe: back, home oraz multitasking. Środkowy wykonano z ceramiki i zintegrowano z czytnikiem linii papilarnych. Efekt jest bardzo przyjemny dla oka, a sam czytnik działa fantastycznie – jest nadzwyczaj szybki (jeden z najszybszych, jakie dotąd widziałem) i precyzyjny. Warto wspomnieć, że przyciski po bokach nie posiadają ikonek – to po prostu maleńkie, podświetlane kropki.

OnePlus 5 ekran

Rozczarowują nieco grube ramki wokół ekranu – szczególnie u góry i na dole. Wszystko to sprawia, że wyświetlacz stanowi zaledwie 73 proc. ogólnej powierzchni przedniego panelu. Widząc te wszystkie „bezramkowe” smartfony, chciałoby się czegoś więcej. Z drugiej strony OnePlus nigdy nie wyznaczał standardów w sferze designu, więc łatwo to zrozumieć.

Z tyłu mamy podwójny aparat z mikrofonem do rejestrowania wideo i redukcji szumów oraz diodą doświetlającą. Smartfony OnePlus pod tym względem zawsze kulały – jakość zdjęć była przyzwoita, ale odstawała od tej oferowanej przez topowe Galaxy S czy iPhone’y. Tym razem ma być inaczej. Podstawowy aparat oparto na matrycy Sony IMX398 o rozdzielczości 16 Mpix (1,12 mikrometra każdy) i przysłonie f/1,7. Wspierający go teleobiektyw ma znacznie gorszą przysłonę, bo f/2,6. Bazuje on na matrycy Sony IMX350 o rozdzielczości 20 Mpix (piksele o rozmiarze 1 mikrometr). Producent podkreśla, że możemy tutaj się wspierać aż 1,6-krotnym optycznym zoomem. Niestety zabrakło najważniejszego – optycznej stabilizacji obrazu OIS, którą zastąpiono elektronicznym odpowiednikiem EIS (najlepsze smartfony mają oba te systemy). Szkoda.

Jak się spisuje aparat? Jego plusem jest na pewno szybki autofocus (do 40 proc. szybszy niż OnePlus 3T). Do zalet trzeba też zaliczyć rozbudowany tryb pro, w którym dostosujemy ISO, ekspozycję, czas naświetlania i wiele innych parametrów zdjęcia. Możemy też zapisywać pliki w formacie RAW. W słoneczne dni rezultaty są naprawdę dobre, ale po zmroku jest raczej miernie. Zresztą sami oceńcie.

Największym atutem OnePlus 5 są oczywiście potężne podzespoły. Zastosowany Snapdragon 835 to aktualnie jeden z najszybszych chipów na rynku. Wspiera go 6 lub 8 GB pamięci RAM LPDDR4X oraz 64 lub 128 GB pamięci wewnętrznej UFS 2.1. Do mnie trafił ten mocniejszy model, który oczywiście bryluje w benchmarkach. Tutaj jednak ujawniono już, że OnePlus 5 posiada skrypt podtrzymujący aktywność rdzeni na maksymalnym poziomie po wykryciu popularnych benchmarków. Warto zatem traktować te wszystkie wyniki testów z przymrużeniem oka. Prawdopodobnie nowy OnePlus pod względem wydajności nie różni się od każdego innego smartfona ze Snapdragone 835.

OnePlus 5 opinia test ocena wrazenia

Inna sprawa to optymalizacja i tutaj kolejny ogromny plus. Zastosowany OxygenOS to właściwie czysty Android 7.1.1 z drobnymi usprawnienia i dodatkowymi opcjami w ustawieniach. Nie uświadczymy tutaj żadnego bloatware’u, a całość działa perfekcyjnie. Jeżeli macie dość tych wszystkich nakładek graficznych, poczujecie ogromną ulgę. Ja jestem wniebowzięty, bo to doświadczenie porównywalne z Nexusami czy smartfonami z serii Google Pixel.

Tyle przemyśleń po 24 godzinach spędzonych z OnePlus 5. Przez najbliższe 2 tygodnie będę używał smartfona i gromadził informacje. Jeżeli chcecie, żebym zwrócił na coś szczególną uwagę – piszcie proszę w komentarzach.

The post Mamy One Plus 5! Pierwsze wrażenia appeared first on AntyWeb.

Internauci przypuścili zmasowany atak na YouTube. Poszło o uchodźców

$
0
0

Zaczęło się niewinnie ze strony YouTube’a. Zapoczątkowano akcję „More Than a Refugee”, która w mediach społecznościowych otrzymała własny hashtag, a YouTube w logo umieszczał wizerunki uchodźców. Dodatkowo, stworzono film prezentujący losy osób, którym udało się uciec przed wojną i znaleźć schronienie w bezpiecznym kraju. Od razu do ataku ruszyli przeciwnicy obecnej polityki migracyjnej, którzy podnosili argumenty o tym, iż jest to prosta droga do wyniszczenia kultury zachodniej. Według nich przyjmowanie osób odległych kulturowo może spowodować załamanie się równowagi wewnątrz społeczeństw – głównie Europy Zachodniej, gdzie rządy za Unią Europejską bardzo chętnie przyjmują obywateli krajów dotkniętych wojną. To akurat nie jest żadna tajemnica – wraz z nimi przedostają się również ekstremiści, którzy są w stanie zagrozić bezpieczeństwu tych państw.

YouTube opowiedział się za jedną ze stron i… popełnił najgorszy możliwy błąd

Angażowanie się w akcje humanitarne, pochylanie się nad sprawami osób pokrzywdzonych przez los to oczywiście dobre działania ze strony takich gigantów. Jednak kryzys migracyjny i jego dalsze konsekwencje to problem dużo bardziej złożony. Mamy bowiem do czynienia nie tylko z prostą (wręcz uproszczoną) korelacją uchodźcy = terroryzm (to tak do końca nie działa, jednak stanowi to wektor przedostawania się ekstremistów do Europy). Społeczeństwa zachodnie coraz częściej głośno wyrażają swoje niezadowolenie z powodu obrotu spraw na tym polu. Zgodnie z oczekiwaniami terrorystów i niektórych grup, rośnie strach w stosunku do uchodźców i ma to swoje odbicie również w internecie.

Po rozpoczęciu akcji #morethanarefugee w internecie, w serwisie YouTube pojawiły się komentarze polemiczne dla przedsięwzięcia. Użytkownicy serwisu podzielili się na dwie grupy. Jedna w stonowany sposób przede wszystkim zadawała pytania na temat tego, czy pomoc uchodźcom jest zasadna, skoro zdołano udowodnić, że kanał dotarcia terrorystów zakłada wykorzystanie obecnej polityki migracyjnej. Kwestionowano również proces asymilowania się osób z Bliskiego Wschodu z cywilizacjami zachodnimi. Druga grupa polemicznych komentarzy była znacznie mniej dyplomatyczna. Co zrobił YouTube? Zarówno te stonowane komentarze, jak i kompletnie wynaturzone zaczął usuwać.

youtube, morethanarefugee

I tak właśnie YouTube położył akcję

Internauci zaczęli się organizować w grupy, które przypuszczały zmasowane ataki na YouTube. Film YouTube Spotlight dotyczący uchodźców został obsypany negatywnymi ocenami – przewaga „łapek w dół” jest ogromna. Co ciekawe, prym w takich akcjach wiodą użytkownicy sieci z krajów, gdzie mamy do czynienia z niechęcią wobec uchodźców – czyli z Węgier, Czech, Polski a nawet Rosji. Zdarzają się również komentarze od osób mieszkających w krajach, gdzie stosunek do uchodźców jest jak najbardziej pozytywny.

YouTube na własne życzenie akcję położył. O ile zasadne było usuwanie komentarzy typowo nienawistnych, to tylko te polemiczne powinny zostać zaakceptowane. Kryzys migracyjny to zbyt złożony problem, by traktować go jednowymiarowo – tego typu działania powodują, że wcale nie jesteśmy bliżej rozwiązania tego problemu. Tak się nie robi.

The post Internauci przypuścili zmasowany atak na YouTube. Poszło o uchodźców appeared first on AntyWeb.

Copyfish – wyodrębnianie tekstu ze zdjęć, plików PDF i z filmów

$
0
0

OCR w Firefox

Mowa o Copyfish, to wtyczka, która pozwala wyciągnąć ze zdjęć, filmów na YouTube czy plików PDF tekst i do tego jeszcze go przetłumaczyć na wybrany język. Co ważne obsługuje też język polski i działa to naprawdę dobrze.

Po zainstalowaniu Copyfish, przede wszystkim musicie udać się do ustawień wtyczki i wybrać język, w którym napisany jest tekst, który chcecie wyciągać z obrazków. Dodatkowo możecie dodać dwa inne języki, do szybkiego przełączania już w samym oknie programu.

Jeśli już mamy jakąś grafikę z tekstem do wyodrębnienia, wystarczy kliknąć w ikonę wtyczki i zaznaczyć tekst, zupełnie tak samo jak robimy zrzuty ekranu, po czym uruchomi się okno programu już z gotowym tekstem wraz z tłumaczeniem w wybranym wcześniej języku.

Nie ma też problemów z wyciągnięciem tekstu z filmów YT (choć nie wiem komu i na co to potrzebne) oraz z plików pdf, tych nieedytowalnych, w których nie da się skopiować tekstu w przeglądarce.

OCR w Google Chrome

Co dla użytkowników Google Chrome w tym temacie? Znalazłem jedno rozszerzenie, które znośnie radzi sobie z wyciąganiem tekstu z obrazków o nazwie Cloud Vision.

Tu wystarczy prawym przyciskiem myszy wybrać odpowiednią opcję, bez zaznaczania, rozszerzenie samo rozpozna tekst i skopiuje go do schowka.

OCR online

Na koniec sprawdziłem jeszcze narzędzie dostępne online i jak się okazało, obydwa rozszerzenia do Chrome i Firefoksa działają lepiej niż oprogramowanie online dostępne na stronie https://ocr.space/ (Copyfish korzysta z ich API),

Choć już z polskim językiem radzi sobie trochę lepiej.

The post Copyfish – wyodrębnianie tekstu ze zdjęć, plików PDF i z filmów appeared first on AntyWeb.

Apple nie ma litości: jednym ruchem wykończył swojego… partnera

$
0
0

Imagination Technologies będzie świetnym przykładem w przeróżnych prezentacjach na branżowych konferencjach czy w poradnikach prowadzenia biznesu. Doskonały dowód na to, że nie można się uzależniać od jednej dużej firmy. Nawet, jeśli współpraca układa się dobrze, a zyski są zadowalające czy wręcz powalające. Jeżeli nie pamiętacie sprawy, to przypomnę fragment tekstu sprzed paru miesięcy:

Apple wywołało na początku tygodnia spore zamieszanie – korporacja poinformowała, że zrezygnuje z partnerstwa z brytyjską firmą Imagination Technologies. Ten ostatni gracz działa na polu tworzenia rozwiązań GPU, a Apple jest jego największym klientem, odpowiada za ponad połowę przychodów europejskiego przedsiebiorstwa. Imagination Technologies udziela korporacji z Cupertino licencji na rozwiązania stosowane w iPhone’ach, iPadach czy iPodach, rocznie są to dziesiątki milionów funtów. Z ostatnich doniesień wynika jednak, że to miałoby się to skończyć w ciągu dwóch najbliższych lat. Apple ma przejść na autorskie rozwiązania. To musiało wywołać falę spekulacji.[źródło]

To był szok dla brytyjskiej firmy, jej udziałowców, sporej części analityków oraz przedstawicieli mediów zajmujących się tą działką. Apple bez skrupułów załatwiło partnera, można to porównać do odcięcia rurki z tlenem u nurka. Skutki były katastrofalne: akcje firmy taniały o kilkadziesiąt procent, mówiono już o niechlubnych rekordach. I stawiano pytanie o przyszłość: jak w krótkim czasie znaleźć klientów, którzy wypełniłoby lukę po Apple? To niewykonalne. Przedstawiciele firmy mówili co prawda o dochodzeniu swoich racji na drodze sądowej, ale to długotrwały i kosztowny proces. Korporację Cooka stać na przepychanki z Imagination Technologies, w drugą stronę może być różnie.

Imagination technologies na sprzedaż

Kilka tygodni temu pojawiły się doniesienia, że Brytyjczycy zamierzają sprzedać dwa z trzech oddziałów. Chętnych ponoć nie brakowało, ale porównywano to do wyprzedaży rodowych sreber, które tylko przeciągnęłyby w czasie agonię resztki biznesu. Teraz dowiadujemy się, że pod młotek idzie cała firma. Graczy zainteresowanych przejęciem ponoć nie brakuje, sami się zgłaszają. Świetna wiadomość dla firmy? To raczej pocieszenie: po deklaracji Apple dotyczącej zakończenia współpracy, cena akcji stopniała tak mocno, że dzisiaj firma jest tańsza o kilkaset milionów funtów. Nie dziwi, że ustawia się po nią kolejka chętnych – przecież to przypomina promocje (te prawdziwe) z czarnego piątku.

Do przejęcia jest zgrany zespół specjalistów (firma zatrudnia 1700 osób), opracowane przez nich rozwiązania wraz z patentami, umowy z klientami innymi, niż Apple. I to wszystko w przystępnej cenie. Kupcy pewnie dziękują w myślach Timowi Cookowi. Firma nie upadnie, przynajmniej na razie, ale zakończy się jej samodzielny byt. Pewnie nie o takim partnerstwie myśleli decydenci producenta, gdy przed dekadą dogadali się z Apple. Wówczas mogło im się wydawać, że wygrali los na loterii. Partner okazał się jednak bezwzględny. A przypomnę, że w kolejce stoi już ponoć kolejna firma, którą może spotkać podobny los: Dialog Semiconductor oberwało już rykoszetem po strzale oddanym w Imagination Technologies. Współpraca z gigantami czasem okazuje się bolesna.

The post Apple nie ma litości: jednym ruchem wykończył swojego… partnera appeared first on AntyWeb.


Tak wygląda nowy Onet. Widzieliśmy go przedpremierowo

$
0
0

Rozwijane od dwóch lat autorskie programy wideo Onetu oraz przejęcie serwisu JakDojade.pl mają chyba największy wpływ na efekt końcowy prac, których rezultaty widzimy dzisiaj. Projekt nie jest zupełnie nowy, ponieważ podwalinami dla strony internetowej był interfejs aplikacji mobilnych Onetu, które debiutowały jakiś czas temu.

Lżejsza, czytelniejsza nowa strona główna Onetu

Główna Onetu stała się więc nieco bardziej czytelna – “ciężkie”, ciemne belki zastąpiono “lekkimi” nagłówkami sekcji, w większym stopniu wykorzystano jasne kolory – biały i żółty – oraz sięgnięto po większe grafiki promujące teksty. Przekonać się o tym wszystkim można w największym stopniu podczas przeglądania mobilnego wydania Onetu, który wykonany jest w technologii PWA, czyli Progressive Web App. Dzięki temu strona ma wczytywać się szybciej, niż standardowa oraz stosować protokół https.

Strona zawiera teraz także widżety – pogodynkę oraz JakDojade.pl. Ten drugi umożliwia wprowadzenie  punktu początkowego podróży oraz jej cel – wyniki wyszukiwania najlepszej trasy otwarte zostaną w osobnej karcie już w serwisie JakDojade. Oprócz tego, z większym naciskiem promowane są materiały wideo Onet24 – programu informacyjnego wydawanego kilka razy dziennie, będącego podsumowaniem najważniejszych wydarzeń z ostatniego czasu. Wcześniej był on bardzo dobrze dostępny przede wszystkim na komputerach, dzięki obecności w najważniejszym miejscu bloku sekcji  “wiadomości”.

Powiadomienia niczym w aplikacji

To oczywiście nie koniec nowości. Onet stara się być na bieżąco jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, dlatego system powiadomień docierający do użytkowników aplikacji mobilnych Onetu zostaje wdrożony także w mobilną witrynę. Jest to coraz popularniejszy zabieg stosowany przez wiele serwisów – miejmy tylko nadzieję, że taka decyzja nie spowoduje zwiększenia częstotliwości wysyłania notyfikacji i pozostaną one w użyciu tylko w przypadku najważniejszych zdarzeń, tak jak ma to miejsce do tej pory.

Miałem możliwość sprawdzić nową główną Onetu jeszcze przed jej oficjalną premierą i muszę przyznać, że zespół odpowiedzialny za projekt odwalił kawał dobrej roboty. Naturalnie nie unikniemy wyświetlania reklam psujących nieco osiągnięty efekt, ale nawet te drobne modyfikacje są jak najbardziej na plus. Spodobało mi się uczynienie pogodynki większym elementem serwisu, gdyż do tej pory te informacje były słabo dostępne w prawym górnym rogu serwisu. Kierunek, w którym ruszył Onet jest w pełni uzasadniony – stworzona kilka miesięcy temu nowa aplikacja mobilna zgarnęła nagrodę INMA Global Media Award, co było niemałym sukcesem dla polskiego zespołu. Oparcie się na sprawdzonym wyglądzie wydawało się więc naturalną decyzją.

 

 

 

The post Tak wygląda nowy Onet. Widzieliśmy go przedpremierowo appeared first on AntyWeb.

Wstrzymajcie się z zakupem kart graficznych, koszmarnie zdrożały. Zapytaliśmy dlaczego

$
0
0

Mówią – spiesz się powoli. Z tego założenia wyszedłem składając stacjonarny komputer. To jednak duży wydatek i nie chciałbym później mieć do siebie pretensję, bo zrobiłem coś za szybko, zdecydowałem zbyt impulsywnie, nie zastanowiłem się mocniej nad konkretną konfiguracją. Utworzyłem więc koszyk w morele.net, zajrzałem do niego jeszcze raz zmienić obudowę i zostawiłem na jakiś czas bez kontroli. Kilka dni temu, kiedy chciałem sprawdzić czy może nie pojawiła się jakaś promocja na przykład na RAM lub dysk SSD okazało się, że nagle mój koszyk podrożał o prawie 500 złotych. Znalazłem winnego, GTX 1070. A potem przeczytałem o tym, że ceny kart graficznych poszły w górę praktycznie we wszystkich sklepach w Polsce i różnice potrafią sięgać ponad 20%. I z moją sytuacją zgadzało się aż za dobrze.

Słyszałem to i owo, ale zanim powstał ten tekst, złapałem Sebastiana Oktabę z PurePC o co może chodzić – w końcu zarówno on jak i cała ekipa tworząca serwis to spece od kart graficznych i jak się okazało potwierdzili powód takiego stanu rzeczy. Sebastianowi bardzo dziękuję za naprawdę dokładne wytłumaczenie tej kwestii.

„Ceny kart graficzny rosną jak szalone. Kryptowaluta wrogiem graczy. Zaglądaliście ostatnio do sklepów internetowych w poszukiwaniu karty graficznej? GeForce GTX 1060, GeForce GTX 1070, Radeon RX 570, Radeon RX 580 – jakiegokolwiek modelu i producenta byście sobie wcześniej nie upatrzyli, istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, że dzisiaj znajdziecie sprzęt na sklepowych półkach. Mówiąc szczerze, to Radeonów nie znajdziecie na pewno, ponieważ magazyny od dłuższego czasu świecą pustkami, zaś GeForce drożeją z godziny na godzinę. No właśnie… gdy popyt szaleńczo rośnie, a podaż drastycznie maleje, zaczyna działać najprostsze prawo ekonomii – urządzenia dostępne w bardzo ograniczonej ilości osiągają kosmiczne ceny.

Winowajcami takiej sytuacji są kryptowaluty, będące pieniądzem elektronicznym o umownej wartości, które zyskują coraz większą popularność i pozwalają obrotnym osobom drobić się niemałych majątków, chociaż jest to rynek bardzo nieprzewidywalny. Nazwę bitcoin pewnie kojarzycie? Otóż, odkąd wydobywanie bitcoinów stało się trudniejsze i wprowadzono wyspecjalizowane maszyny ASIC, amatorzy kryptowalut szukali alternatyw, wśród których przodują dzisiaj ethereum, litecoin i zcash. To właśnie wspomnianej trójce zawdzięczamy prawdziwą gorączkę złota. Proces pozyskiwania tych „surowców” wymaga przede wszystkim kart graficznych, bowiem kopanie na procesorach jest całkowicie nieopłacalne, natomiast inne sposoby wydobycia owych kryptowalut, wzorem chociażby bitcoinów, zasadniczo nie istnieją.

Karty graficzne trafiają do specjalnie przygotowanych koparek, mieszczących po kilkadziesiąt, czasami nawet kilkaset jednostek, pracujących w tzw.: farmach. Działają dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, bez przerwy na popołudniową kawkę czy papieroska. Rynek wydobywców kryptowalut jest niesłychanie chłonny i opanowany został przez zawodowców, którzy takie zajęcie uczynili swoim sposobem na życie. Każda kolejna karta graficzna to zatem zwiększenie potencjalnego zysku, czyli po prostu inwestycja, dlatego nie powinno dziwić, że „koparkowcy” wykupują wszystko co popadnie – nawet używane modele. Niestety, cierpią na tym najbardziej zwykli zjadacze chleba, zwłaszcza gracze chcący w wakacje złożyć sobie komputer, bo przecież w sezonie ogórkowym teoretycznie powinno być najtaniej.

A tutaj czeka rozczarowanie – ceny kart graficznych są teraz absurdalnie wysokie i sytuacja prędko nie ulegnie poprawie. Sprzętu najzwyczajniej w świecie brakuje, a nawet jeśli w najbliższych tygodniach pojawią się dostawy, zostaną rozszarpane przez wygłodniałych klientów. Entuzjazm zakupowy może dodatkowo przystopować zachłanność sprzedawców. Największe sieci, jak morele.net, x-kom, proline czy komputronik, pozbyły się niemalże wszystkich kart graficznych od GeForce GTX 1060, przez Radeony RX 500, skończywszy na GeForce GTX 1080, natomiast niedobitki bywają droższe o 50-70% niż przed miesiącem. Mówimy tutaj o identycznych kartach, których sugerowane ceny zmianie przecież nie uległy. Dlatego mam wątpliwości, czy zwiększenie podaży ureguluje rynek ze skutkiem natychmiastowym, wszak biznes musi się kręcić. Szczerze powiedziawszy, odkąd sięgam pamięcią, takiego zawirowania sobie nie przypominam.

Owszem, bywały momenty, gdy ludzie masowo kupowali Radeony R9 280/290 do koparek, ale dotyczyło to wyłącznie modeli AMD. Teraz wydobywcy kryptowaluty rzucili się również na karty NVIDII, więc trudno szukać alternatywy dla Radeonów, skoro na pólkach nie ma ani jednych, ani drugich. Dacie wiarę, że gdzieniegdzie GeForce GTX 1060 6GB kosztują nawet 2000 złotych, chociaż 3-4 tygodnie temu wystarczyło 1200 złotych, aby zostać właścicielem tego samego urządzenia? Jedyne co można zrobić, to przeczekać kataklizm mając nadzieję, że producenci wreszcie zaspokoją potrzeby konsumentów. Karty dedykowane kopaniu kryptowalut, pozbawione wyjść obrazu i objęte krótką gwarancją, mogą jednak nie wystarczyć, ponieważ po załamaniu rynku stałaby się bezwartościowe. Z drugiej strony, firmy pewnie mają świadomość, że prędzej czy później nadejdzie fala tanich używek, więc zwiększanie produkcji w dłuższej perspektywie jest ryzykowne. Cóż… tak czy owak, graczom pozostaje tylko czekanie.”

O komentarz poprosiłem jeszcze dwie strony stojące po drugiej stronie barykady. Udało mi się ustalić, że za wyższe ceny nie jest odpowiedzialny producent, czyli firma NVidia. Jednocześnie czekam na komentarz polskiego dystrybutora firmy, czyli ABC Data. Czy to oni są odpowiedzialni za wyższe ceny? Zobaczymy, ktoś przecież decyduje o cenie sprzętu bazując na zainteresowaniu lub dostępności. Karty nie są wykupowane tak o – bez powodu, a koszty ich produkcji nagle nie wzrosły.

Mamy komentarz sklepu X-kom:

Wzrost cen kart graficznych podyktowany jest niskim poziomem ich dostępności na rynku. Prognozy produkcyjne na ten okres nie przewidywały takiego wzrostu zainteresowania tego rodzaju urządzeniami i tym samym zaskoczyły większość producentów. Nie bez znaczenia jest również to, że Polska nie jest priorytetowym rynkiem sprzedaży dla firm z Azji. Fakt ten przekłada się nie tylko na dostępność kart, ale także na ostateczną cenę w jakiej jest ona dystrybuowana na naszym rynku.
Od kilku miesięcy obserwujemy szybujący kurs Bitcoina i innych kryptowalut. Wiele firm zdecydowało się dołączyć do „biznesu kopaczy”, który drenuje rynek przede wszystkim z najłatwiej dostępnych i najefektywniejszych modeli kart. Codziennie otrzymujemy zapytania dotyczące zamówień obejmujących kilkaset sztuk. Działania te napędzają rynek do poziomu, jakiego dawno nie widzieliśmy i tym samym mocno windują ceny.

W mojej opinii, nawet gdyby teraz na rynku pojawiło się kilkanaście tysięcy kart, nadal nie zaspokoiłoby to popytu, jaki dostrzegamy wśród naszych klientów. Sytuacja unormuje się dopiero wtedy, kiedy na rynku pojawią się większe partie kart. Niestety, ale bardzo trudno jest przewidzieć, kiedy dokładnie może to nastąpić. Na dostępność kart i ich cenę może wpłynąć również zwiększenie trudności w „kopaniu”, co przełoży się bezpośrednio na próg opłacalności tych działań.
Przewiduję, że w ciągu kilku miesięcy, kiedy opadnie zainteresowanie związane z kursem Bitcoina na rynku pojawi się wysyp używanych kart, w bardzo atrakcyjnych cenach. Doświadczenie podpowiada, że klienci decydując się na taki zakup ponoszą spore ryzyko. Żywotność tych modeli będzie już mocno skrócona, bo podczas kopania wykorzystywane jest 100% mocy obliczeniowej, jaką posiada karta. Taki produkt zużywa się dużo szybciej i nie gwarantuje stabilnego działania, nie wspominając o dużo wyższym prawdopodobieństwie awarii.

Ja poczekam, prędzej czy później ceny się ustabilizują i mam nadzieję wrócą do poprzedniego stanu – nie ukrywam, że mam do siebie żal, mogłem kupić sprzęt wcześniej. No, ale kto wiedział, że temat tak szybko przełoży się na realne problemy z dostępnością i tak mocno wyższymi cenami?

The post Wstrzymajcie się z zakupem kart graficznych, koszmarnie zdrożały. Zapytaliśmy dlaczego appeared first on AntyWeb.

To zupełnie inny sposób patrzenia na kosmiczną eksplorację!

$
0
0
mars-red-planet

Sygnał z Ziemi na Marsa

Ziemia się porusza, Mars się porusza… a więc odległości między tymi dwoma ciałami niebieskimi mogą być różne w zależności od tego, w jaki sposób się ustawią względem siebie w danej chwili. Dlatego najkrótszy czas w jakim sygnał radiowy doleci z Ziemi do Marsa może wynosić około 4 minuty, albo w przypadku najdłuższego wariantu może to być około 24 minut. Można sobie z tym poradzić, ale jednak trzeba przyznać, że nikt nie lubi mieć lagów.

Sam preferuję, kiedy informacja na temat tego co robię np. w grze multiplayer, nie potrzebuje zbyt dużo czasu na wędrówki do serwera i z powrotem… a dokładniej mówiąc, powinny to być co najwyżej ułamki sekundy, bo tylko wtedy granie ma sens. Niestety ludzie, którzy wysyłają komendy np. do dronów znajdujących się na powierzchni Marsa nie mogą pozwolić sobie na taki komfort. Nie mogą wybrzydzać i powiedzieć, że „wrócą jak będzie lepszy ping”. Zamiast tego wykazują zrozumienie, że takie są limity Wszechświata i nie mogą liczyć na sygnał wędrujący szybciej niż prędkość światła…

Upgrade sprzętu

A może jakiś lepszy komputer pomoże? Więcej pamięci? Większy talerz radiowy… czy co tam jeszcze można wymyślić? Nie? Szkoda… To może upgrade w innej postaci? Po prostu skróćmy drogę sygnału. Wyślijmy ludzi na orbitę Marsa i niech tam siedzą, wtedy sygnał nie będzie potrzebował ani 24 minut, ani nawet 4 minut… a co najwyżej sekundę.

Trzeba zrobić porządną puszkę, w której będzie można zamknąć ludzi, a ci nie odczują żadnych negatywnych skutków związanych z przebywaniem w kosmosie. No… albo odczują, ale będą wystarczająco zminimalizowane. Dzięki temu zyskamy nowy, pośredni tym eksploratorów Układu Słonecznego: jeszcze nie są gotowi do tego, żeby faktycznie gdzieś lądować, ale i tak dokonują czegoś nowego, ponieważ sterują robotami na powierzchni Marsa i robią to bez absurdalnych lagów.

Dan Lester

Współautor artykułu opublikowanego na łamach Science Robotics, Dan Lester jest zdania, że eksploracja obcej planety w taki sposób to po prostu inne podejście do tematu:

To naprawdę inny sposób patrzenia na kosmiczną eksplorację. Dla wielu ludzi słowo eksploracja jest oparte na takich rzeczach jak niebezpieczeństwo, ryzyko, odwaga, heroizm, a jeżeli brakuje tych rzeczy to nie ma mowy o prawdziwej eksploracji.

Jednak Lester podkreśla, że jeśli celem naszej eksploracji nie jest budowanie legend, a po prostu zdobywanie lepszej wiedzy na temat jakiegoś miejsca, wtedy opcja związana z teleobecnością na Marsie może być łatwiejsza i bardziej wydajna.

Łatwiejsza eksploracja

Nikt nie mówi, że miałoby to być rozwiązanie na zawsze… po prostu zdobywanie Marsa małymi kroczkami może okazać się bardziej przystępne, zwyczajnie łatwiejsze. Gdyby miało to pozwolić na ogromne przyspieszenie badań tego miejsca i ewentualne przygotowanie przyszłej bazy dla prawdziwych kolonizatorów, właśnie poprzez wykorzystanie do tego zdalnie sterowanych robotów, to… czemu nie. Jedni mogą obierać super bezpieczne warianty, drudzy niech lecą na wariackich papierach. Ja po prostu jestem ciekaw kiedy gatunek ludzki zacznie naprawdę kolonizować to miejsce.

Źródło

The post To zupełnie inny sposób patrzenia na kosmiczną eksplorację! appeared first on AntyWeb.

Netflix – nowości na lipiec 2017. Obejrzycie Ozark, Castlevania i Aż do kości

$
0
0

Ozark

Wśród nowości serialowych moją uwagę przykuł przede wszystkim oryginalny Ozark od Netfliksa. Całkiem niedawno zapoznałem się z Bloodline, który nie jest tak rozpoznawalny jak pozostałe produkcje, lecz ogląda się go nad wyraz dobrze. Zark utrzymany będzie w podobnym, dramatycznym klimacie. Ucieczka przed kartelem wraz z całą rodziną nie jest łatwym zadaniem i niesie za sobą wiele przykrych konsekwencji – przekonamy się, jak wygląda to w praktyce. Zwiastun obiecuje wiele, dlatego moje oczekiwania są naprawdę spore.

Castlevania

Nie mógłbym nie wspomnieć o Castlevanii – chyba najbardziej wyczekiwanej produkcji nadchodzącego miesiąca. Ta produkcja anime ma być bardzo mroczna i dojrzała, co zobaczycie w materiałach promocyjnych. Czyżby to miał być pierwszy tytuł anime, który mnie do siebie przekona i wciągnie na dobre?

Aż do kości oraz inne nowości

Netflix szykuje się do premiery kolejnego filmu, w którym poznamy opowieść chorej na anoreksję osoby. W filmie wystąpił Keanu Reeves dołączając do listy gwiazd Hollywood, na której są już m. in. Brad Pitt czy Will Smith.

W pozostałych kategoriach również nie brakuje nowości. 3. sezon iZombie, 2 sezon Strzelca i kontynuacja 7 sezonu Słodkich Kłamstewek. Jak niemal zawsze silną część stanowią tytuły dokumentalne (Real Detective!), komediowe oraz filmy dla dzieci. Pełna lista nowości na lipiec poniżej:

Outside Man: Część 1

1/7/17

Danny Dyer’s Deadliest Men: Sezony 1-2

1/7/17

The Truth Is in the Stars

1/7/17

Out of Thin Air

1/7/17

Given

1/7/17

The Journey Is the Destination

1/7/17

Extraordinary: The Stan Romanek Story

3/7/17

The Standups: Sezon 1

4/7/17

Castlevania: Sezon 1

7/7/17

Before I Fall

7/7/17

Degrassi: Nowy rocznik: Sezon 4

7/7/17

Luna Petunia: Sezon 2

7/7/17

Real Detective: Sezon 2

12/7/17

Alicja po drugiej stronie lustra

13/7/17

Buddy Błyskawica: Sterta pomysłów

14/7/17

Friends From College: Sezon 1

14/7/17

To the Bone

14/7/17

Chasing Coral

14/7/17

Innsaei

15/7/17

Aditi Mittal: Things They Wouldn’t Let Me Say

18/7/17

Ari Shaffir: Double Negative: Collection

18/7/17

Last Chance U: Sezon 2

21/7/17

Ozark: Sezon 1

21/7/17

The Worst Witch: Sezon 1

21/7/17

Joe Mande’s Award-Winning Comedy Special

25/7/17

The Incredible Jessica James

28/7/17

The Incredible Jessica James

28/7/17

Daughters of Destiny: Sezon 1

28/7/17

Shadowhunters: The Mortal Instruments: Sezon 2B

W każdy wtorek

Strzelec: Sezon 2

W każdą środę

Słodkie kłamstewka: Sezon 7

W każdy czwartek

iZombie: Sezon 3

W każdy czwartek

Mroczne cienie

Już dostępny

Królewna Śnieżka

Już dostępny

Matylda

Już dostępny

Seria niefortunnych zdarzeń

Już dostępny

Britain’s Biggest Adventures with Bear Grylls

Już dostępny

Tales by Light

Już dostępny

Gangsters: Faces of the Underworld

Już dostępny

 

 

The post Netflix – nowości na lipiec 2017. Obejrzycie Ozark, Castlevania i Aż do kości appeared first on AntyWeb.

TVP bierze przykład z Polsatu i będzie ścigać internautów streamujących ich transmisje

$
0
0

Za udostępnienie właśnie na Facebooku, linka do transmisji walki KSW, Polsat zgłosił na policję jednego z internautów, który został zatrzymany pod koniec grudnia zeszłego roku.

Co mu grozi? Jak podaje policja – 2 lata pozbawienia wolności. Funkcjonariusze ustalili, że transmisję obejrzało ponad 33 tys. osób. Tym samym straty z tytułu utraconych korzyści, jakie spowodował mężczyzna, poszkodowany (w tym wypadku jest to Cyfrowy Polsat) oszacował na 1,3 mln złotych. Warto tutaj dodać, że wyliczono to w najprostszy możliwy sposób – mnożąc liczbę widzów przez cenę usługi (39,99 zł).

To oczywiście mocno przesadzone liczby, tak naprawdę ciężko na podstawie tylko liczby oglądających ocenić straty. Wcale nie jest powiedziane, że wszystkie te osoby wykupiłyby dostęp do streamingu z walki, gdyby nie ten darmowy dostęp udostępniony na Facebooku.

Niemniej samo ujęcie przez Policje i groźba pozbawienia wolności powinna działaś odstraszająco, dlatego też i TVP zdecydowała się na monitorowanie internetu by wyłapywać w sieci internautów czy nielegalne serwisy udostępniające ich materiały. W tym celu został rozpisany przetarg dla firm oferujących tego typu usługi. Wybrany kontrahent będzie odpowiedzialny zarówno za namierzanie takich transmisji jak i przygotowywanie pozwów przeciw takim osobom czy właścicielom serwisów.

Dla przypomnienia z wczorajszego tekstu powiem tylko, że Polacy bardzo chętnie płacą za dostęp do takich nielegalnych serwisów, wprawdzie większość dotyczy pewnie najnowszych filmów i seriali, których ciężko uświadczyć w programach TVP, ale są serwisy, udostępniające streaming z ich programów, a to zabiera widzów z ich serwisu vod.tvp.pl – mniej widzów, mniejsze wpływy z reklam.

Źródło: WP Finanse.

The post TVP bierze przykład z Polsatu i będzie ścigać internautów streamujących ich transmisje appeared first on AntyWeb.

Viewing all 65497 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>